François Carrier - alto saxophone
Rafał Mazur - acoustic bass guitar
Michel Lambert - drums
Beyond Dimensions
FMRCD 477
By Andrzej Nowak
Kanadyjskich free jazzowych podróżników opowieść z datą 2016. François Carrier i Michel Lambert każdej wiosny odwiedzają Europę. Grają koncerty, robią zdjęcia (polecam), potem europejscy wydawcy produkują ich płyty. Polskim partnerem Kanadyjczyków od lat jest Rafał Mazur. Pisaliśmy już na tych łamach o ich wspólnych płytach, choćby o dwóch kolejnych koncertach w krakowskiej Alchemii, wydanych w dużym odstępie czasowym przez dwa niezależne od siebie labele (FMR, NoBusiness). Tej wiosny saksofonista i perkusista także gościli w Europie i Polsce. W nasze ręce zaś trafił koncert nagrany z Rafałem Mazurem…w Rumunii. Maj 2016 roku, na prawie 78 minut przenosimy się do Timisoary.
Zaczynamy klasycznym dla tego tria flow – gęstym, dobrze skonstruowanym akustyczną gitarą basową Mazura, pozostawiającym dużo przestrzeni dla alcisty, który lubi zawieszać narrację, popadać w zadumę i czekać na to, co uczynią partnerzy. Pasaże altu są płynne, z lekkim zadziorem w brzmieniu, nie stronią od płaczliwości, bywają pyskate i niejednorodne stylistycznie. Perkusista idzie krok w krok za Rafałem, je mu z ręki, nie zrobi niczego bez przyzwolenia basisty. Sama Mazur zdaje się czuć w tym gronie coraz pewniej. Powiedziałbym, że z płyty na płytę zaczyna w tym trio liderować. Dowodem choćby błyskotliwe pasaże w okolicach 8-9 minuty pierwszej części, gdzie delikatnie wspierany small drummingiem Lamberta, rządzi i dzieli na scenie.
Drugi utwór jest nieco bardziej balladowy, pół tonu cichszy, o krok wolniejszy. Mazur oczywiście wkłada tu kij w szprychy i bezczelnie zaczyna napędzać trio. Lambert opukuje mu plecy, a narracja toczy się swoim torem, bez specjalnej ekscytacji po stronie recenzenta (publiczność w backgroundzie także nieco rozgadana). W 9 minucie Carrier dmie nieco intensywniej, dzięki czemu jakość nagrania natychmiast rośnie. Nie trwa to jednak zbyt długo (po jego stronie także bez zaskoczeń).
Intro odcinka trzeciego jest chytrze poszarpane. Alt kreśli krótkie, urywane frazy, bas jest skupiony na sobie i myśli o dwa okrążenia do przodu. A one touch drummer swinguje tu na potęgę. Jakby cała trójka grała znany, nieistniejący standard jazzowy. Bez trudu napotykamy też na kolejny, jak zwykle udany, solowy pasaż Mazura.
Czwarty odcinek, finałowy, rozpoczyna krzyk altu. Zdaje się, że to najlepszy tego dnia moment Kanadyjczyka. Sekcja dobiega do niego w podskokach. Euforia recenzenta trwa aż… cztery minuty, do momentu kolejnego zawieszenia narracji przez saksofonistę. Po chwili przerwy orszak ponownie rusza jednak w galop (Brawo Rafał!), dzięki czemu ta część koncertu i tak zasługuje na miano najlepszej. Choćby 16 minuta i znów dwie, trzy frazy Mazura, które powodują, iż wciąż jesteśmy z tą płytą. Docieramy, mimo licznych ambiwalencji, do 77 minuty koncertu. Nie mamy pewności, czy jest z nami tak samo liczna publiczność, jak na początku. Być może nic tak nie szkodzi sztuce, jak nadmiar. Po
czwartej historycznie płycie Rafała Mazura z Kanadyjczykami, definitywnie
prosimy jednak o nowe rozdanie personalne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz