Autor tekstu: Maciej Nowotny
Pójście na koncert Petera Brotzmanna przypomina decyzję o tym czy chcemy skoczyć na bangee, ze spadochronu albo drugi raz się ożenić. Wiemy, że czekają nas emocje, że lawina dźwięków będzie nas miażdżyć i może będziemy decyzji żałować. Z drugiej strony czasem warto zaryzykować. Bo Brotzmann to historia jazzu, muzyk, który zapewnia maksymalny poziom zaangażowania, który do grania wybiera partnerów na tym poziomie co on sam, dając gwarancję wydarzenia artystycznego najwyższej rangi. Tym większe słowa uznania dla Daniela Radtke, który w swoim klubie stworzył taką atmosferę, że Brotzmann zdecydował się w trakcie swojego mini-tournee odwiedzić poza londyńskim Cafe OTO, właśnie Pardon To Tu w Warszawie.
Styl Brotzmanna przywołuje na pamięć określenie jakie użył dla opisania swojej muzyki Albert Ayler - “fire music”. Ten sposób gry korzeniami sięga nieokiełznanych solówek Charlie Parkera, przełomowych nagrań Ornette’a Colemana, Johna Coltrane’a z jego okresu po nagraniu “Ascension”, wspomnianego wyżej Alberta Aylera czy Archie Sheppa. Młody Brotzmann debiutował w roku 1967, by w 1968 nagrać album “Machine Gun”, stanowiący do dzisiaj jego wizytówkę, a który był przeszczepieniem idei amerykańskich innowatorów na grunt europejski.
Dlaczego fire music? Kluczowy dla tego stylu jest mniejszy nacisk położony na formalne cechy artystycznej wypowiedzi, a większy na nieskrępowaną ekspresję, a także egzystencjalny, społeczny czy nawet polityczny aspekt muzyki. Artyści prezentujący ten kierunek, włączywszy Brotzmanna, uważali się tyleż za muzyków co za rewolucjonistów, ich intencją było wstrząśnięcie słuchaczem, skłonienie go do przewartościowania swoich postaw. Muzyka widziana jest tutaj jako ogień, w którym spłonąć ma dobre samopoczucie publiki, by umożliwić jej świeże spojrzenie nie tylko na to czym jest istota muzyki, ale może nawet sens własnej egzystencji.
Koncert w Warszawie był podzielony na dwie części. W pierwszej słuchacze zostali poddani terapii szokowej. Był to przykład tego co krytycy nazywają “kinetycznym free”, gdzie muzycy wytwarzają hałas, który chociaż artystycznie zaplanowany i wykonany z mistrzostwem, to osiąga taką intensywność, że słuchacze są oszołomieni, porażeni, wstrząśnięci. Muzyka oddziałuje nie tyle na ich intelekt czy nawet emocje, co bezpośrednio na ciało.Fale dźwiękowe grzmią i dudnią w przestrzeni, niemal widzialne, wdzierają się nie tylko w głąb trąbek Eustachiusza, ale przenikają skórę, wprawiają w rezonans serce, potrząsają szkieletem jak w jakimś dans macabre.
Tego dnia zresztą nie tylko saksofon Brotzmanna ciął jak brzytwa. Także wibrafon Jasona Adasiewicza, gwiazdy chicagowskiej sceny muzyki improwizowanej, choć to instrument stworzony wydawałoby się do kojenia zszarganych nerwów, łoskotał jak przejeżdżający obok ucha stuwagonowy pociąg. Na szczęście sekcja rytmiczna, tworzona przez grającego na kontrabasie Johna Edwardsa i na perkusji Steve’a Nobla cały czas dawała oparcie muzyce dbając o to by te rozhukane żywioły nie rozniosły Pardon To Tu na strzępy.
W tym szaleństwie jest jednak metoda. Bo czyż chaos w muzyce nie przypomina chaosu otaczającej nas rzeczywistości? Czyż muzyka raniąca uszy spragnione harmonii, melodii, czy rytmu, nie przypomina świata, który wniwecz obraca każdą nadzieję, gnie do ziemi każdy dumnie wyprostowany kark, krzyżuje każdy misternie ułożony plan?
Kiedy już jesteśmy gotowi kwestionować potrzebę zadawania sobie takiego cierpienia i chcemy uciec w ciszę na zewnątrz klubu, nagle pojawia się jakby znikąd moment, gdy wszystkie te rozedrgane i rozchwiane elementy zaczynają się scalać i do siebie pasować. Odzyskane na moment urywki harmonii, melodii czy dobrze znanej frazy brzmią jak obietnica epifanii.
Obietnica, która została spełniona w drugim secie drugiego dnia, przy przerzedzonej już nieco publiczności, kiedy słuchacze zostali uraczeni jeszcze jednym niespodziewanym doświadczeniem. W pewnym momencie, jakby całkowicie spontanicznie, dźwięki ułożyły się w transowy rave, był to moment euforii dla uczestniczących tego dnia w tym wydarzeniu. Muzyka roztopiła w swoim niezwykle szybkim pulsowaniu i ból pleców piszącego te słowa, i duchotę w klubie, i natłok myśli, wszechobecnych zmartwień, trosk, niespełnionych marzeń. Wszystko odleciało jak chmury przesłaniające słońce, pozostał spokój odnaleziony pośród sztormu, wyspa wewnętrznej ciszy w hałasie codziennych wydarzeń.
Taki był ten koncert. Kiedy to się skończyło spojrzałem na kolegę stojącego obok, który raczej nie przepada za free jazzem i którego reakcji na tę muzykę oczekiwałem z pewną obawą. Był wniebowzięty. “Amor fati!” - wykrzyknął. Jest stoikiem i przypomniał mi słynne powiedzenie przypisywane Epiktetowi i znaczące tyleż co “miłość losu”. Akceptacja, ba, afirmacja nie tylko tego co w losie dobre i piękne, ale i tego co takim nie jest. Spojrzałem na niego z podziwem. I przez chwilę, przynajmniej w trakcie koncertu kwartetu Brotzmanna, i mnie wydało się to możliwe.
Tekst opublikowany w Jazz Forum 03/2023
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz