sobota, 3 września 2011

Jak dałem pierwszy w życiu autograf czyli weekend z jazzową awangardą

 


Ponieważ jazzowa awangarda to muzyka, która stawia wszystko co znane na głowie to i ja zacznę ten tekst… od końca. A ów weekend z awangardą skończył się w niedzielę krótko przed północą, tuż obok olśniewającego budynku Centrum Nauki Kopernik, gdzie stałem przechylony przez barierkę i gapiłem się jak pusta butelka płynie brudną Wisłą, a obok ludzie puszczają małe balony z zapalonymi świeczkami w środku, które szybko unoszą się ku niebu i nikną w chmurach, by tam się spalić.

Nad brzeg przyszedłem z Cudu Nad Wisłą, modnej ostatnio warszawskiej knajpy, położonej tuż nad rzeką, z maleńką scenką w przerobionym kontenerze i z publicznością rozłożoną na europaletach pokrytych sztuczną trawą, kocykami i poduszkami. Ta publiczność to głównie młodzież z położonego w pobliżu Uniwersytetu, uśmiechnięci, lekko zblazowani, eleganccy, wręcz wykwintni, nowi młodzi piękni dwudziestoletni. Na tym targowisku próżności, na którym snobizm mieszał się w wyrafinowany sposób ze skrajną dezynwolturą, miał zabrzmieć free jazz najczystszej wody i trudno było o miejsce bardziej odpowiednie i równocześnie nieodpowiednie.

A grali: legenda polskiej awangardy saksofonista Mikołaj Trzaska i młody, obiecujący kontrabasista Jacek Mazurkiewicz. Koncert zakończył się bisem, który był zasłużony, bo muzycy rozgrzewali się w miarę grania. W tej drugiej części Trzaska czarował swoim chropawym, pełnym intensywności altem i klarnetem przypominającym jako żywo brzmienie Jimmy’ego Giuffre z wyraźną jednak klezmerską nutą, a Mazurkiewicz nie ustawał w udowadnianiu, że gra na kontrabasie to zupełnie inny sport od tego, który uprawiali Scott LaFaro, Dave Holland czy Gary Peacock.

Nie chcę przez to powiedzieć, że pierwsza część koncertu była nieudana, chociaż słychać było, że muzycy dopiero szukają wzajemnego porozumienia. To jest wszakże całkowicie zrozumiałe w tym czystym jak łza free, gdzie niemal nic nie jest z góry zaplanowane. Zresztą na początku publiczność zupełnie nie wspierała artystów – ktoś czytał książkę, ktoś podrywał dziewczęta, ktoś śpiewał 100 lat solenizantce, ktoś jeździł dookoła na rowerze (teren jest dość duży).

Przed koncertem miałem okazję porozmawiać o muzyce tak z Mikołajem Trzaską jak i z Jackiem Mazurkiewiczem. Mikołaj Trzaska zaskoczył mnie stwierdzeniem, że gra jazzowy mainstream, a Jacek Mazurkiewicz – zapowiedzią swojej płyty nagranej z Pawłem Osickim i – uwaga! -Andrzejem Przybielskim. Więcej o tym koncercie i rozmowie z artystami w artykule, który ukaże się wkrótce…

Przenieśmy się teraz do warszawskich Złotych Tarasów, które poprzedniego, sobotniego wieczora opuszczałem z głową pełną sprzecznych uczuć. Z jednej strony nie mogłem wyjść z zachwytów nad pięknem inspirowanych folklorem sefardyjskich Greków pieśni Jorgosa Skoliasa i klasą gry sekcji rytmicznej tworzonej przez Bartłomieja i Marcina Olesiów. Z drugiej strony nie mogło chyba być publiczności bardziej obojętnej na to co się działo na scenie. Letnia bowiem scena w Złotych Tarasach mieści się wprost na patio modnej galerii handlowej w Wawie pośród stolików mających tam miejsce pięciu restauracji. Przy jednym ze stolików, tuż obok mnie, siedział łysy osiłek, obwieszony złotymi łańcuchami, którego ręka miała większy obwód od obwodu mojego uda. Znajdowaliśmy się może 5 metrów od sceny, przy czym on odwrócony był plecami, ale ani razu się nie obejrzał na grających muzyków! Przez cały ten czas z bardzo znudzoną miną dłubał w zębach srebrną wykałaczką, a ja nie mogłem wyjść ze zdumienia, bo przecież nawet małpa w ZOO obróciłaby się choć raz, z ciekawości!!!

Trudno znaleźć słowa odpowiednie by opisać jakość muzyki tworzonej przez Jorgosa i braci Olesiów, bo jest tam wszystko by długo nie wyjść z zachwytu: wielka muzykalność, żywy element etniczny, mainstreamowa przystępność i awangardowa odwaga. A to wszystko łączy się w spójną całość dzięki niezwykłej technicznej maestrii tak grającego na kontrabasie Marcina Olesia, jak na perkusji – Batłomieja Olesia, a nadto głosu Jorgosa Skoliasa, który osiągnął ten najlepszy wiek w życiu artysty, gdy dojrzałość wyraża się w swobodzie improwizacji . Udowodnił to w drugiej części koncertu, gdy w jednym z utworów połączył w jeden zapierający dech w piersiach wokalny popis pieśń sefardyjską, włoską piosenkę („Nel blu dipinto di blu” Domenico Modugno) i amerykański rap!

Zbliżamy się do końca mojej relacji, proszę zatem przeczytajcie, co zdarzyło się w przerwie między pierwszą i drugą częścią koncertu, gdy udało mi się zamienić z Marcinem Olesiem parę słów. Dowiedziałem się od niego iście sensacyjnych rzeczy, bo oto wiosną przyszłego roku ukaże się płyta braci Olesiów z Theo Jorgensmannem w prestiżowym wydawnictwie HatHut Records, a możliwe jest także wydanie innego materiału nagranego z tym samem muzykiem i z Chrisem Dellem dla kanadyjskiego Red Toucan Records. Doczekamy się także być może nowej płyty braci w duecie, po tym jak ich wydana kilka lat temu płyta DUO wielkie uznanie zyskała u smakoszy jazzowej awangardy. Kto wie może ziszczą się też plany nagrania materiału z saksofonistą Gregory Tardym, a jakby tego było mało już w listopadzie bracia wchodzą do studia oczywiście z Jorgosem Skoliasem , a ich płyta ma być wydana przez legendarne wydawnictwo Tzadzik Records . Natomiast jeśli zmaterializują się plany nagrania płyty z genialnym Matthew Shippem, który to projekt realizuje Matusz Walerian, to po prostu będzie to wydarzenie jakiego nie było w polskim jazzie od lat!!!

Podczas tej jakże interesującej pogawędki podeszła do nas młoda niewiasta i zażyczyła sobie od Marcina autograf, a potem ku wielkiemu mojemu zdziwieniu poprosiła i mnie o to samo! Chciałem oczywiście wyprowadzić ją z błędu tłumacząc, że pomyliła mnie z Bartłomiejem Olesiem, z którym wspólny mamy jedynie wysoki wzrost, design okularów i fryzurę (a raczej jej brak). Ale Marcin powstrzymał mnie władczym ruchem ręki i powiedział: „Dziecku się nie odmawia”. Po odejściu dziewczynki siedzący przy stoliku artyści bezwzględnie zaczęli się ze mnie natrząsać, a Bartłomiej Oleś stwierdził, że skoro za niego rozdaję autografy, to w takim razie bardzo proszę, oto jego pałeczki i marsz do perkusji, na sławę trzeba zarobić! „Ależ panowie!” – krzyknąłem w przerażeniu – „zrobię wszystko co chcecie tylko oszczędźcie mi tego!”. Marcin Oleś mrugnął do brata, a ja domyśliłem się jak mogę wykupić się z grania na Bartłomiejowej perkusji…

Na koniec posłuchajcie jak to brzmiało -jakość nienajlepsza, ale myślę, że jednak warto posłuchać, aby odczuć atmosferę:


Autor: Maciej Nowotny
Fot. Blanka Tomaszewska


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...