II część rozmowy jaką Alek Jastrzębski przeprowadził z Danielem Nosewiczem zaczyna się od pytania o najnowszy debiutancki krążek artysty. Warto oczywiście zapoznać się także z I częścią tej rozmowy, także opublikowanej na naszym blogu:
8. Jakie znaczenie kryje się za tytułem „The Shining”? Ma jakiś związek z książką Kinga lub filmem Kubricka?
Film ani książka nie mają żadnego związku z płytą. Chodziło mi bardziej o to, by wyrazić sposób, w jaki finalnie powstały kompozycje. Starałem się całą muzykę zmieścić w głowie, zwizualizować ją i przenieść na papier, a nie usilnie siedzieć nad klawiaturą czy gryfem i czekać w nadziei: „a może coś wyjdzie?”. Ten sposób okazał się bardzo rozwojowy w kwestii instrumentacji czy też pojmowania formy. Myślę, że w przyszłości będę rozwijał w sobie tę umiejętność, jest ona niezwykle trudna.
9. Co w takim razie ze znaczeniami poszczególnych utworów? Szczególnie nurtuje mnie „Gulliver's Travels”.
Miałem taki jeden dzień, podczas którego siadłem na sofie i starałem sobie wyobrazić, z czym te kompozycje mi się kojarzą, co odzwierciedlają. Co do kilku miałem wątpliwości, ale miały one tytuły robocze. Ciekawe jest to, że nucąc temat z „Gulliver’s Travels”, w głowie pojawił mi się obraz bohatera powieści Swifta oraz jego przygody, te morskie także. Sama kompozycja jest nieco baśniowa, utrzymana w metrum trójdzielnym, a więc lekko „buja”. Uznałem, że to chyba dobry pomysł nazwać właśnie tak ten utwór. I tak też zostało. Weźmy np. „Kaleidoscope” - wystarczy posłuchać riffu otwierającego ten utwór, by stwierdzić, że jest on lekko przesunięty, a z początku wydaje się symetryczny. Mamy tu więc czystą analogię do tego urządzenia optycznego. Z kolei „Something’s Coming” to utwór, który przez cały przebieg rozwija się, dąży do jakiegoś punktu. Jakby coś miało nadejść. Mamy tu dwie kluczowe kulminacje, świetnie zresztą poprowadzone przez Michała Ciesielskiego i Szymona Łukowskiego, po których następuje rozładowanie napięcia.
10. Co było największym wyzwaniem podczas prac nad płytą? Oczywiście poza dostaniem się do Budapesztu w czasie pandemii.
Cały ten projekt był jednym wielkim wyzwaniem. Każdy etap spoczywał na moich barkach. Po raz pierwszy oprócz kompozycji, prowadzenia prób, dyrygowania - czyli tej strony czysto muzycznej - musiałem zmierzyć się także z logistyką, produkcją, organizacją, nadzorem nad miksem, okładką czy samym wydaniem płyty. Pracy było rzeczywiście mnóstwo, trzeba było zmieścić się jeszcze między różnymi zleceniami. Kilka osób pomogło i doradziło, co przyspieszyło nieco moje działania. Wiedziałem na co się piszę, ale w głowie miałem jeden cel w postaci tej płyty. Cieszę się, że udało się to wszystko złożyć w całość.
11. Coś Cię zaskoczyło? A może miałeś jakieś obawy?
Przygotowując się do tego projektu rozpisałem każdy etap i w miarę trzymałem się planu, zaburzonego nieco przez pandemię. Miałem zaplanowaną sesję z orkiestrą w Budapeszcie na kwiecień 2020, a więc na sam początek pandemii. Musiałem ją przebookować na lipiec. Po otwarciu granic udałem się na Węgry. Na miejscu pojawiła się obawa, a w zasadzie impuls. Przy wejściu do radia, ochroniarz na bramce „strzelał” termometrem w głowy i wtedy pomyślałem, że gdybym miał gorączkę lub stan podgorączkowy, to przecież nie wszedłbym do studia i nie zadyrygował orkiestrą. Byłby to duży kłopot. Na szczęście wszystko udało się bez problemów i cała sesja przebiegła bardzo dobrze. Orkiestra zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie - sposób w jaki pracują, jak grają. Wielkie doświadczenie. Sesja z kwintetem też należała do bardzo udanych. Patrząc już z perspektywy czasu, to miałem same pozytywne zaskoczenia.
12. W jednym z wywiadów wspomniałeś, że praca nad płytą poza satysfakcją, przyniosła też zmęczenie. Co męczyło Cię najbardziej?
Jak już wspomniałem - każdy etap był na mojej głowie. Siłą rzeczy musiał dostarczyć zmęczenia, ale nie frustracji! I to było bardzo ważne w całym procesie. Ani przez chwilę nie pomyślałem, że może coś jest nie tak, albo że coś mnie przerasta. Z wieloma rzeczami mierzyłem się po raz pierwszy, np. praca z orkiestrą w obcym języku, miksy korespondencyjne z Dave’em Darlington’em, współpraca z grafikiem. W każdym momencie czułem się komfortowo i pewnie. Dokładnie wiedziałem, w którą stronę zmierzam i jaki jest mój cel, ale też bez zbędnego ciśnienia. Pewne rzeczy same pięknie się toczyły i niespecjalnie wtrącałem się w ten bieg zdarzeń. Na pewno doba mogłaby być dłuższa.
13. Czy któryś z dziesięciu utworów mógłbyś nazwać ulubionym? Jeśli tak, to dlaczego akurat ten konkretny?
Chyba nie mam tego jedynego, ulubionego. Kompozycje są różne pod względem aparatu wykonawczego, ale już słyszałem głosy: „że wyszły spod jednego pióra” i to mnie bardzo cieszy. Praca nad własnym językiem jest niezwykle trudna i wymaga czasu, mogę śmiało rzec, że jest to praca czysto intelektualna. Myślę, że interesujące są dwa Kaprysy. W pierwszym użyłem trochę współczesnych technik kompozytorskich, klasterów. W zderzeniu z kwintetem, uzyskałem dość oryginalny efekt. Ciekawy jest też Nokturn na orkiestrę smyczkową i flugelhorn. Do jego wykonania zaprosiłem Jurka Małka, który idealnie wpasował się i poczuł klimat tej kompozycji.
14. Jakie są Twoje dalsze plany twórcze? Zamierzasz pogłębiać symbiozę orkiestry symfonicznej i kwintetu jazzowego czy może kuszą Cię jakieś inne wyzwania i nowe światy warte odkrycia?
Moje plany twórcze są często narzucane przez zlecających, co mnie oczywiście bardzo cieszy. Aranżacja też jest przecież aktem twórczym, w Polsce nieco niedocenianym. Każdy projekt, który przyjmuję, traktuję z taką samą dokładnością. Co ważne, musi być interesujący i wartościowy. Jeśli chodzi o autorską muzykę, mam kilka pomysłów na płyty. Jednym z nich jest płyta big-bandowa. Podczas studiów dużo pracowałem nad tym aparatem wykonawczym. Udało mi się nawet dostać do finałowej piątki konkursu kompozytorskiego w Kopenhadze, gdzie premierowo tamtejszy big-band wykonał moją kompozycję. Na tę chwilę nie jestem jednak w stanie powiedzieć, jaki kształt będzie miała kolejna płyta i co mi w duszy zagra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz