Po ostatniej jazzowej niedzieli wszystko wskazywało na to, że w chodzeniu na koncerty nastąpi przerwa. Bo było jak w tym starym kawale: mąż wraca do domu w środku nocy, a tu czeka na niego żona i pełnym wyrzutów głosem pyta: "Aaa! To o której się wraca do domu, co???". Na to mąż: "Kto mówi, że wracam? Wpadłem tylko po gitarę...". Kiedy zatem oznajmiłem mojej lepszej połowie, że właśnie dostałem zaproszenie na koncert inauguracyjny VIII Międzynarodowego Konkursu Wiolonczelowego im. Witolda Lutosławskiego i że bardzo chciałbym tam pójść ze względu na anonsowany występ Leszka Możdżera, sytuacja w domu zaczęła przypominać tę w Egipcie. Postanowiłem jednak sięgnąć do starej polskiej tradycji, zasiedliśmy przy okrągłym stole i udało mi się wynegocjować zielone światło na dalsze jazzowanie pod warunkiem, że towarzyszyć mi będzie nasza cudowna latorośl czyli moja 12-letnia córka.
"Tato!!! Gdzie??? Na jazz???" - ofuknęła mnie moja mała miłość, gdy złożyłem jej tę propozycję i wiedziałem już, że czekają mnie kolejne trudne rozmowy. W końcu stanęło na tym, że ona może i pójdzie pod warunkiem wszakże, że w mojej kiesie znajdą się brzęczące dukaty na tak obecnie modne wśród płci pięknej kozaczki EMU (rodzaj walonek, które z niezrozumiałego dla mnie powodu są obecnie tak pożądane i niestety drogie).
Trudno o lepsze "okoliczności przyrody" niż te w jakich odbywało się samo to wydarzenie: Zamek Królewski, cudowna Sala Balowa jakby wyrzeźbiona z marcepanu i złota, gdzie ponad naszymi głowami szybowały nagie boginki i bogowie Bacciarellego, także najwidoczniej szykujący się na ten koncert. Publiczność wspaniała, brylantowe kolie, perły, tiule, a co najważniejsze sala pęka w szwach, pełno młodzieży jak i takich starych koni jak ja, zatem wszystko gra, a obok moja córeczka wodzi pełnymi przejęcia oczami to po sali, to po pełnej dostojnych gości publiczności.
Wreszcie zaczęło się! Pominę pełen swady wstęp przedstawiciela organizatorów przedsięwzięcia, przed którymi chylę czoła, że potrafili wspólnym wysiłkiem powołać do życia tak wspaniałe wydarzenie i utrzymać je przy życiu przez lat kilkanaście, na tyle długo, że nabrało cech instytucji. Brawo, brawo!
Jako pierwsza występowała Agata Zubel (głos) z towarzyszeniem Cezarego Duchnowskiego (fortepian, komputer) i Andrzeja Bauera (wiolonczela), która wykonała "wizje szlagierów Witolda Lutosławskiego pisanych pod pseudonimem Derwid". Owe szlagiery były podlane sosem elektroakustycznym a la Evan Parker, Rob Mazurek czy Autechre, co moja córka i publiczność przyjęła dość ciepło oklaskami, a co mnie przyprawiło o lekki ból głowy. Ale jak mawiali starożytni:de gustibus non est disputandum.
Następnie usłyszeliśmy prawykonanie utworu Aleksandra Nowaka "Ulica Spokojna 3 na 8 wiolonczel", które wykonała warszawska Grupa Cellonet pod dyrekcją wspomnianego wyżej Andrzeja Bauera.
Leszek Możdżer (autorem tego wspaniałego zdjęcia jest Maciej Moskwa)
Wreszcie on! Słuchajcie! Coś niesamowitego! Możdżer wkracza do olśniewajacej Sali Balowej Zamku Królewskiego, natychmiast podchodzi i siada do wspaniałego fortepianu i zanim umilkły oklaski, a publiczność zdołała umościć się na swoich krzesłach, zaczyna grać, jednocześnie preparując fortepian. Widzę zdezorientowane spojrzenia: czy to początek czy dopiero przygotowanie do recitalu? Ach! to już początek, nagle publiczność zostaje wrzucona w zupełnie inny muzyczny wymiar, przestrzeń wielkiej muzycznej indywidualności, która potrafi niby czarodziejską różdżką kreować z dźwięków jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny i nieskończenie piękny wszechświat.
Słuchamy kompozycji samego Możdżera zatytułowanej "Siedem miniatur na fortepian i smyczki" (pochodzącej z płyty nagranej z AUKSO w roku 2004), a towarzyszy mu wspomniana wyżej Warszawska Grupa Cellonet pod wodzą Andrzeja Bauera. Jak to zwykle u Możdżera muzyka jest bardzo emocjonalna: stąpamy po wzorzystej łące pełnej rozkwitających krystalicznie czystymi dźwiękami kwiatów, nad którą przeciągnie niekiedy ciemna chmura romantycznej rzewności i żalu jakby żywcem wyjęta z tak drogiego naszemu sercu dzieła Szopena. Możdżer trzyma już swoją publiczność w aksamitnym uścisku, nasze myśli, uczucia, pragnienia biegną szlakiem nut, które podsuwa jego wyobraźnia. Chciałbym podkreślić wspaniały dialog jaki pianista nawiązał z zespołem młodych wiolonczelistów, którzy pod czujnym okiem Andrzeja Bauera współtworzyli niezapomnianą atmosfere tego występu. Aż tu nagle: trrrrach! Możdżer wstaje i szykuje się do wyjścia! To już koniec? Jak to możliwe? - pytają setki zdziwonych oczu. Niemożliwe, żeby czas tak nagle, tak szybko przyśpieszył swój bieg...
Ogłuszające oklaski nie milkną pomimo, że artysta opuścił już salę, lecz w końcu z ociąganiem wraca do fortepianu by zagrać jeden utwór na bis. Jest to bez wątpienia moment kulminacyjny koncertu, przynajmniej dla mnie, bo jak wiecie moje serce bije dla jazzu, a szczególnie dla tego polskiego, dlatego już pierwsze takty "Kołysanki Rosemary" Krzysztofa Komedy sprawiają, że po prostu łzy same cisną się do mych oczu. Kołysanka w wersji Możdżera i Cellonet jest bardzo bluesowa, pełna zadumy, wręcz trwogi i skutecznie gasi nadmierny już może entuzjazm publiczności, by pogrążyć ją w skupieniu, jakże odpowiednim dla dobiegającego końca koncertu.
"Mieliśmy okazję uczestniczyć w wyjątkowym wydarzeniu..."- usiłuję coś wyjaśniać mojej córce, ale słowa nie są tu potrzebne. Wystarczy mi rzut oka na jej błyszczące oczy, by stwierdzić, że następnym razem, na hasło "jazz", nie trzeba będzie już składać żadnych kosztownych dla ojcowskiej kiesy obietnic. Jaka ulga...
Autor: Maciej Nowotny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz