Beethoven to nie taki pies z filmu Briana Levanta tylko faszystowski kompozytor, który zanim ogłuchł od słuchania disco polo napisał parę niezłych kawałków, w tym V Symfonię. Da-da-da-rammm da-da-da-rammm to jej motyw przewodni czyli jakby walenie w drzwi przez komornika, który chce nam zabrać nową plazmę kupioną na kredyt. Otóż załóżmy teraz, że akcja tego niby-felietonu przenosi się z wieku XIX w XXI i do Beethovena dzwoni promotor jazzu z warszawskiej Pragi i proponuje mu występ na corocznych dożynkach. "Kuhl" - odpowiada Beethoven - "aber das Stück ist für Orchester". "Nein, nein" - odpowiada nasz promotor - "przyjeżdzaj sam. Nicht money fur Orchester". Przechodzę teraz na polski i podaję Wam końcówkę tej konwersacji w symultanicznym tłumaczeniu w czasie rzeczywistym:
El Dżi: Jak zagram V Symfonię bez Orkiestry?
Nasz Człowiek: Nie ma problemu. Przecież możesz Pan zagwizdać!
Ta ciekawa koncepcja przyszła do mojej zasadniczno non-stop pustej głowy wczoraj podczas piątkowego koncertu Matany Roberts. W życiu bowiem nie doznałem takiego dysonansu poznawczego jak na tym właśnie gigu. Matana jest bowiem największym objawieniem sceny muzyki improwizowanej na świecie! Jej płytę "Coin Coin" śmiało można porównywać z najlepszymi albumami w historii jazzu. Jednak nie sądziłem, że jego tytuł Roberts bierze aż tak dosłownie. Zamiast więc pełnokrwistego koncertu dostaliśmy ersatz czyli występ Matany, która odegrała materiał inspirowany tym krążkiem solo na saksofonie. Zagrała tak słabo, że aż wzbudziła we wszystkich odruchy opiekuńcze. Na plus trzeba jej zapisać, że w pełni zdawała sobie z tego sprawę. Schodząc ze sceny - w zasadzie - przeprosiła słuchaczy za obciach i wyraziła nadzieję na powrót do Polski ze swoim zespołem. Może na następne dożynki? Gdy sołtys gminy przesunie dotacje z pozycji stadiony na kulturę i sztukę? Marzę o tym, bo nawet zagwizdana V Symfonia pozostaje V Symfonią.
Po krótkiej przerwie na scenę wyszła czwórka: Ralph Alessi (trąbka), Jim Black (bębny), Mark Helias (kontrabas) i Matt Mitchell (fortepian). Wszystko odbyło się w całkowitej ciszy, lecz (wiem, że nie uwierzycie w ani jedno moje słowo) ja usłyszałem jak Alessi telepatycznie przekazuje mi następujący komunikat: "Teraz posłuchacie skurczybyki znad Wisły jak się gra jazz w Nowym Jorku, a nie na tej Waszej zawszonej wsi!". Jak powiedzieli tak też się stało! Poziom tego gigu był po prostu kosmiczny. Czułem się tak jak czuliby się Jakub Błaszczykowski i Robert Lewandowski po meczu rozegranym z Furia Roja w formie z finału z Włochami. Był to ten rzadki moment w mojej pseudo-karierze jazzowego bloggera (a nawet chwilami dziennikarza), gdy czułem się wdzięczny Stwórcy, że dał mi parę uszu, a nie atrapy jak większości ludziom. Wybaczcie szczerość! Wiem jednak, że ten tekst czyta garsteczka podobnie zakręconych jak ja. Słuchamy niszowej muzyki, jesteśmy elitą, dlaczego mielibyśmy się tego wstydzić? Jeśli jazz za taką oszałamiającą jakość muzyki jak ta na koncercie wyżej wymienionej czwórki musi płacić elitarnością, to ja, podobnie jak Lord Farquaad ze znanej wszystkim bajki, tu cytata, "gotów jestem na takie poświęcenie".
Zasadniczo po tym nadzwyczajnym koncercie, na opisanie którego nie znajduję po prostu słów, wszystko mogło wypaść tylko blado. Jednak tak się nie stało. Należy ocenić jako niezwykły fakt, że następny ensambl, który się pojawił nie tylko nie zagrał gorzej, ale po prostu inaczej, tworząc równie atrakcyjny spektakl. Na scenę wszedł dream team, którego ozdobą były dwie panie: gitarzystka Mary Halvorson i akordeonistka Andrea Parkins. Towarzyszyli im legendarni avantjazzowi saksofoniści Tim Berne i Tony Malaby. Jednak w roli głównej wystąpił młody amerykański perkusista Chess Smith. Przyjemnie było go słuchać: pewność siebie, indywidualne brzmienie, skupienie, charyzma. Wypadł nie gorzej niż wielki Jim Black, a doprawdy w świecie perkusistów trudno o większy komplement. Zresztą tak ten kwintet jak poprzedni kwartet zaprezentowały jazz naszych czasów w najlepszym możliwym wydaniu. Uchylam z szacunkiem kapelusza przed organizatorami, którzy sprowadzili tych artystów. Nie wiem czy w Polsce publiczność, a nawet krytycy są gotowi na taką muzę. Doceniają ją za to nasi muzycy, bo wśród publiczności zauważyłem między innymi Tomasza Stańkę i Artura Dutkiewicza oraz garstkę naszych młodych gniewnych. Kto nie był - ten trąba...
To był niezapomniany, wspaniały wieczór! W sobotę sądzę, że avantjazzowe emocje zostanąnieco stonowane, lecz za to zabiją żywiej bardziej mainstreamowe serduszka. Zagrają zespoły prowadzone przez trębacza Ambrose'a Akinmusire i saksofonistę Miguela Zenona. W tzw. głównym nurcie trudno o lepsze nazwiska. Nie dziwcie się zatem specjalnie, że tak jak wczoraj tak i dzisiaj będziecie mogli mnie spotkać w SOHO Factory na Mińskiej 25...
Autor: Maciej Nowotny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz