Zastanawiacie się pewno co się zdarzyło w sobotę i niedzielę na tegorocznym Warsaw Summer Jazz Days? Otóż, ja też się zastanawiam... Zasadniczo miało być pięknie: stadiony, wielkie gwiazdy, telewizje i zadowoleni kibice z całego świata. O, przepraszam! Zrobiło mi się kopiuj/wklej z innego tekstu. Wracam do wątku: niestety wyszło inaczej. I podobnie jak w przypadku Euro nie jest to wina organizatorów. A przynajmniej nie w 100%. Widać było ich pasję, determinację, chęć by rozpuszczonej jak dziadowski bicz stołecznej publiczności dostarczyć produkt jazzowy na najwyższym poziomie. Tym, który zawiódł był nie kto inny jak ja. Ale po kolei...
Sobota zapowiadała się doprawdy świetnie, bo jak określić inaczej wizytę dwóch młodych super-gwiazd światowego mainstreamu czyli trębacza Ambrosa Akinmusire i saksofonisty Miguela Zenona. Wystarczy jak w google wpiszecie te nazwiska, a peanom w 100 językach nie będzie końca. W niemal wszystkich branżowych podsumowaniach ich ostatnie płyty, odpowiednio "When the Heart Emerges Glistening" i "Alma Adentro: The Puerto Rican Songbook", są blisko topu albo na samym topie. Płyty te należą także do moich ulubionych! Koncerty na żywo na WSJD nie były jednak nawet w przybliżeniu tak wspaniałe. Lepiej zaprezentował się Akinmusire, który chociaż nie zagrał materiału z "Heart" to ma ciągoty w kierunku struktur bardziej otwartych, wielopłaszczyznowych, głębokich. Jest to jednak tendencja ledwie zaznaczona w tej muzyce, której forma w niczym się nie zmieniła od wielkich jazzowych kombo lat 50-tych i 60-tych. U Zenona nawet tego zaznaczenia nie ma, jest to prosty jak budowa cepa latynoamerykański jazz, zagrany trzeba przyznać z pasją, lecz śmiertelnie nużący dla kogoś kto to wszystko już 100 razy słyszał przeżute i przetrawione przez daleko orginalniejszych od Zenona muzyków. Ciekawe jak skutecznie wielka machina marketingowa (Blue Note, Grammy, klan Marsalisów, etc.) zrobiła z tych ludzi półbogów. Tymczasem są to tacy sami muzycy jak nasi młodzi i podobnie jak oni zmagają się z trudnym zadaniem powiedzenia czegoś orginalnego od siebie. Niektórzy z młodych polskich muzyków robią to zresztą z lepszym skutkiem...
Całe szczęście, że podładowałem na maksa bateryjki na piątkowym występie kwartetu Alessi/Black/Helias/Mitchell i kwintetu Berne/Malaby/Halvorson/Parkins/Smith, bo ciężko byłoby mi wytrwać do końca. Tej energii zabrakło mi już jednak w niedzielę na koncercie Herbiego Hancocka w legendarnej Sali Kongresowej. Do której wszedłem na miękkich nogach, oszołomiony jazzową tradycją związaną z tym miejscem. I wierną, warszawską, jazzową publicznością, która tłumnie stawiła się na ten koncert. Jednak nie zdzierżyłem długo. Zresztą gdzieś w zakamarkach duszy siedziała mi taka obawa. Znam przecież ostatnie nagrania Hancocka. Jednak liczyłem na cud. Cud się nie zdarzył. Hancock zagrał muzykę inspirowaną fusion lat 70-tych. Bez żadnych formalnych zmian. Nawet kawałki te same co niegdyś. Atmosfera była benefisowa. Hancock więcej mówił jak grał, prawił komplementy publiczności, opowiadał żarciki, wynosił pod niebiosa swoich widocznie zażenowanych partnerów (Lionel Loveke, James Genus, Trevor Lawrence). Moje zakochane w jazzie (i Hancocku) serce nie mogło tego znieść długo. Przeprosiłem towarzystwo i ze łzami w oczach opuściłem Kongresową. Wiem, że potraktujecie to jako herezję, ale nie było tam już jazzu pomimo, że został tam wielki Hancock. Jazzu w jaki wierzę, a który bez autentyczności, szczerości i kreatywności zmienia się w taki sam chłam jak współczesny dajmy na to pop czy disco polo. Stałem jak ogłuszony wśród drapaczy chmur, które w ostatnich latach wyrosły wzdłuż ulicy Emilii Plater. W końcu podarłem bilet na strzępy i wyrzuciłem w powietrze. I uśmiechnąłem się znowu! Bo z drugiej strony, mówiąc słowami Greka Zorby: "Jakaż piękna to była katastrofa"...
Autor: Maciej Nowotny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz