W zasadzie Warsaw Summer Jazz Days rozpoczął się już w niedzielę 8 lipca koncertem trio Marcina Wasilewskiego. Potem w Cafe Jazzarium miały miejsce trzy solowe występy Ralpha Alessiego, Jima Blacka i Marka Heliasa odpowiednio w poniedziałek, wtorek i środę. Jednak dopiero w czwartek mamy do czynienia z pierwszym jazzowym wieczorem z krwi i kości, bo granie zaczęło się o 20.00, a skończyło tuż przed pierwszą.
Rozpoczął kwintet Wojtka Mazolewskiego, marne resztki po wyśmienitym zeszłorocznym show case z polskim, głównie młodym, jazzem. Przykro, że dni poświęcone koncertom najciekawszych polskich formacji wypadły z programu tegorocznego festiwalu. Obok Mazolewskiego zagrała Joanna Duda, Marek Pospieszalski, Michał Bryndal i Oscar Torok, a wybrzmiał materiał z ich dwóch, ostatnich płyt: naprawdę niezłej "Smells Like Tape Spirit" i ocierającej się o kicz "Wojtek w Czechosłowacji". Mazolewskiemu należy się niewątpliwe nagroda za przybliżanie jazzu publiczności wychowanej na popie i rocku. To pokolenie głuchych nie jest w stanie skupić uwagi na niczym co nie ma wyraźnego melodyjnego motywu i najlepiej głupawego refrenu, który można zagwizdać. Jednak jazz to nie tresura psów, gdzie na gwizd Pana pies przybiega do nogi i aportuje. Bez swobody, autentyczności i kreatywności jazzu nie ma, a tych właśnie elementów w muzyce WMQ nie ma w nadmiarze. Wada dla takiego człowieka jak ja, ale przyznaję, że zaleta dla tych co do tej pory słuchali Dody czy Wiśniewskiego. Jeśli Mazolewski, jak Możdżer, przeprowadzi niektóre z tych duszyczek z popowego Tartaru na jazzowe Pola Elizejskie to chętnie zrzucę się na pomnik dla niego.
O następnych The Bad Plus, podobnie jak o formacjach Mazolewskiego, jest głośno, w przenośni i dosłownie. The Bad Plus bowiem łączy rock, a nawet hard rock z jazzową improwizacją. Pochodzący z Ameryki pianista Ethan Iverson, basista Reid Anderson i perkusista Dave King dysponują rodzajem kolektywnej charyzmy, która zapewniła im rozpoznawalność w świecie jazzu i wierną publiczność. Indywidualnie wszakże niczym się nie wyróżniają, a od muzyków jazzowych oczekuje się w końcu wyrazistej osobowości. Tej wyżej wymienieni Panowie nie mają, zresztą wirtuozami też nie są. I pewno byłbym lekko rozczarowany ich występem gdyby nie fakt, że towarzyszył im saksofonista Joshua Redman. Ten przeszedł długą drogę od dziecka szczęścia, które wyrąbało sobie drogę na sam szczyt sławy takimi płytami jak "Moodswing" czy "Spirit of the Moment". Przez bycie pieszczochem wielkich wytwórni i prasy na całym świecie, której dziennikarze powtarzają bezmyślnie jeden po drugim z góry ustalone "prawdy". Po konstatację, że gra kiepski, mało kreatywny jazz i próbę zmiany tej sytuacji w ostatnich latach. Potwierdza to chociażby najnowsza jego płyta "Compass", która na powrót zyskuje mu zainteresowanie i szacunek co bardziej ogarniętej części publiczności. W Warszawie pokazał, że potrafi wszystko: żonglował stylistykami, nastrojami, tempem, wszystko z pasją, energią i... poczuciem humoru. Wielki muzyk!
Na koniec zagrał kwintet prowadzony przez legendarnego saksofonistę Joe Lovano i gwiazdę amerykańskiej trąbki Dave'a Douglasa. Cóż, wiele Wam powie, że swoje zachwyty zacznę od sekcji rytmicznej. Pochodząca z Malezji kontrabasistka Linda Oh (kto o niej słyszał?!) pokazała słuch absolutny, powalającą technikę i muzykalność na najwyższym poziome. Lawrence Fields stylem przypomina nieco Mala Waldrona, Kenny Drew czy Billy Childsa, czyli z tyłu, lecz bardzo czujnie. Wreszcie na peruksji, najbardziej znany z tej trójki, Joey Baron, który zagrał z taką energią i inwencją, że po prostu zaniemówiłem! Na takim tle saksofon Lovano i trąbka Douglasa skrzyły się, lśniły i błyszczały światłem prawdziwych pereł rzuconych przed... bynajmniej nie przed te zwierzęta, o których myślicie. Z dumą patrzyłem na reakcje warszawskiej publiczności, która ze znawstwem reagowała ciepło tam gdzie należało się wsparcie, chłodno, gdzie blisko było obciachu i entuzjastycznie, gdy na sali pojawiała się któraś z cór Zeusa i Mnemosyne. Jeśli były one obecne tego wieczoru, a moim skromnym zdaniem tak właśnie było, to chyba najdłużej klaskały podczas tego właśnie występu.
Dzisiaj zapowiada się kolejny doskonały dzień! Zabawę rozpocznie Matana Roberts, związana z chicagowskim AACM, która jest chyba największym objawieniem światowej sceny muzyki improwizowanej jeśli chodzi o rok ubiegły. Po niej zagra kwartet złożony z muzyków stanowiących śmietankę nowojorskiej awangardy czyli Ralph Alessi, Jim Black, Mark Helias i Matt Mitchell. A zakończy ten jazzowy wieczór dream team złożony z Tima Berne'a, Tony Malaby, Mary Halvorson, Andrei Perkins i Chessa Smitha. To najbardziej oczekiwany przeze mnie gig na tym festiwalu! Do zobaczenia wieczorem w SOHO Factory na Mińskiej 25!
Autor: Maciej Nowotny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz