W moim mieszkaniu, mimo niewielkich rozmiarów i ciągłego zamieszania powodowanego przez nieustanne porządki żony i nieuleczalne bałaganiarstwo córki, zawsze się miejsce znaleźć musi na szachownicę. Nieraz można mnie zastać jak zastygły w bezruchu ze zmarszczonym czołem wpatruję się w nią i co robię? Z reguły staram się ujrzeć pozycję jaka na niej będzie za kilka, a nawet kilkanaście ruchów. Lecz przyznam się, że te wysiłki są często bezowocne. Moja myśl zamiast zmierzać prostą drogą w głąb szachowej pozycji gubi się w labiryncie wariantów i pamięci zbyt słabej by je ogarnąć. Wzdycham wtedy cieżko, a jeśli akurat w pobliżu przechodzi żona słyszę: “Przegrywasz kochanie? To po co grasz?”
Dobre pytanie! Liczenie wariantów to tortura i nieraz zazdroszczę mistrzowi świata w szachach 23-letniemu Magnusowi Carlsenowi, któremu to przychodzi z dziecinną łatwością. Jednak nawet i geniusz z Norwegii zwany Mozartem szachów nie może się równać ze… smartfonem w mojej kieszeni! Ilość bowiem obliczeń jakie może w sekundzie dokonać znajdujący się w nim komputerowy procesor sprawia, że najpotężniejszy nawet ludzki mózg nie ma szans i musi ulec, chociaż podejrzewam po znacznie dłuższej walce niż ta, którą mógłby zaoferować Wasz felietonista.
Nie po to jednak w szachy gram, by w szranki stawać z maszyną. I nieraz wpatrując się długo w szachownicę, wierzcie mi, niczego nie liczę, nie zgłębiam, nie analizuję. Nie myślę o niczym… konkretnym! Oczywiście nie mogę się do tego przyznać mojej cudownej małżonce, która zaraz zapędziłaby mnie do zmywania, odkurzania lub mycia okien. Zanurzony w swojej podświadomości, dla której szachowa pozycja jest tylko pretekstem wałęsam się, kluczę bez celu i planu tak jakbym nie robił nic innego jak śnił na jawie. I wtedy nagle jak grom z jasnego niekiedy przychodzi… eureka! Oto dylemat, nad którym mój świadomy, logiczny, próbujący ogarnąć niezliczone warianty umysł pochylał się bezskutecznie zostaje rozwiązany dzięki intuicji, działającej w ukryciu podświadomości, dzięki marzeniom i snom.
Tak, tak, nie śmiejcie się, bo że w taki sposób często przychodzą najlepsze pomysły powiedzą Wam nie tylko szachiści, felietoniści, ale i muzycy, a szczególnie jazzowi. Dlaczego szczególnie? W muzyce klasycznej nazbyt często masz partyturę i jak poza nią wykroczysz to dostajesz od dyrygenta obuchem w głowę. Z kolei w muzyce pop często musisz śpiewać tę samą piosenkę czterdzieści lat pod rząd, bo tego pragnie publiczność i Twój menago. Ale w jazzie Świętym Graalem jest zagranie czegoś w sposób w jaki jeszcze nikt inny tego nie zrobił, nadanie muzyce piętna swojej indywidualności i ciągłe zmiany, zmiany, zmiany. To właśnie jest esencją free w jazzie, a nie kinetyczna fryta, od której bolą uszy.
Lecz to free - tę wewnętrzną wolność - która takie granie umożliwia nie jest wcale łatwo osiągnąć. “Jak się to Pani udało?” - zapytałem Krystyny Stańko, do której zadzwoniłem zachwycony jej najnowszym albumum “Snik”. “Wow!” - wykrzyknęła zdziwiona - “jak to miło, że to właśnie Pan dzwoni.” “No tak” - pomyślałem z goryczą - “czyż Rzeźnikowi Mainstreamu może się podobać taki album?” A właśnie, że może, bo już przy okazji jej poprzednich płyt jak choćby wydanej w 2010 roku “Secretly” pisałem byłem: “Jej głos jest raczej delikatny i stonowany dlatego idzie w ślady takich wokalistek jak Patricia Barber, Diana Krall czy Norah Jones, które osiągały niespotykany efekt budując na nastroju, emocjach i brzmieniach mieszczących się w tonacji molowej”. Jednak szczerze mówiąc czegoś mi brakowało, a tym czymś była spontaniczność i swobodna gra fantazji, o którą tak często wołam w jazzie, muzyce i życiu w ogóle. “To wszystko znajduję na Pani najnowszej płycie” - podsumowałem. “Miło mi” - odparła pogodnie - “rzeczywiście na tym moim albumie najwięcej jest chyba improwizacji. Towarzyszący mi muzycy, zreszta jak wiesz wyśmienici - kontrabasista Piotr Lemańczyk, wibrafonista Dominik Bukowski i perkusista Przemek Jarosz - z którymi gramy razem od lat, niewiele wiedzieli o tym co ma się zadziać w czasie sesji. Nagrywaliśmy “na setkę” czyli wszyscy razem, tak, by w studiu odtworzyć atmosferę jazzowego koncertu, o którego sukcesie decyduje spontaniczna interakcja między muzykami”.
I to się udało - pomyślałem - czuć jak muzyka płynie lekko i bez wysiłku, nie trzymając się koryta, lecz rozlewając szeroko jak woda w jeziorze, czystym i głębokim jakich wiele, pięknych i tajemniczych, znajdziemy na Kaszubach. “To właśnie stamtąd pochodził mój dziadek - powiedziała Krystyna - miał tam ludową orkiestrę, z którą chodził od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka”. Zdziwiłby się Miles Davis słysząc jak dobrze kaszubskie nuty współgrają z jazzem i nie tylko. Ucieszyłby się i Zbyszek Namysłowski, że nie tylko Kujawy, ale i Kaszuby są funky i dzięki nagraniem takim jak te kultura ludowa ciągle żyje, a nie jest czymś martwym stojącym na półce w którejś z licznych Cepelii. “To było moje marzenie” - zakończyła naszą króką rozmowę Krystyna Stańko - “czyli po kaszubsku po prostu Snik”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz