Mikołaj Trzaska - alto & baritone saxophones
Rafał Mazur - acoustic bass guitar
Peter Ole Jørgensen - drums, percussion
Jellyspace
MW 964-1
By Andrzej Nowak
Trzydziesty marca 2017 roku, krakowska Alchemia, a na scenie jakby reinkarnacja tria Volume, które ekscytowało europejskich fanów free jazzu niemal dekadę temu. Mikołaj Trzaska na saksofonie altowym i barytonowym, Peter Ole Jørgensen na perkusji i perkusjonaliach, na gitarze basowej w miejsce Petera Friisa Nielsena - Rafał Mazur. Jak pokażą wydarzenia na scenie, ów epitet "w miejsce" zupełnie nie przystoi recenzentowi. Świadczy o tym dyspozycja dnia krakowskiego muzyka. Dokumentacja fonograficzna koncertu dociera do nas dzięki Not Two Records. Winylowa edycja trwa niewiele ponad 40 minut i przynosi sześć odcinków muzycznych.
Od pierwszego gwizdka ostry, głęboki tembr basu, wysokie, równie dotkliwe akustycznie pasaże altu (jak zwykle u Mikołaja wyposażone w ogromny bagaż podskórnej melodyki), no i prawdziwy płaszcz wodny perkusyjnych ekscesów. Narracja szyta twardym, niedelikatnym ściegiem. Muzyka gęsta jak ołów. Koło zamachowe współczesnego, europejskiego free jazzu w natarciu!
W grze Mazura także dużo melodii, jakby muzyk pozostawał w stanie ciągłego poszukiwania wewnętrznej i zewnętrznej harmonii. Może mniej subtelności stylistycznych niż u Friisa Nielsena, za to więcej radości i przyjemności z muzykowania. Szorstka jazda dobrze ośnieżonym stokiem, to porównanie, które konstytuuje grę całego tria. W pełnym słońcu, przy śpiewie, dopiero co wybudzonej ze snu zimowego, hordy niedźwiedzi. Niewyczerpalne pokłady empatii, synergii, komunikacyjnej perfekcji w gronie muzyków, którzy znają się świetnie, ale być może grają w tym układzie personalnym po raz pierwszy.
Fragment drugi, który następuje zaraz po najdłuższej, pierwszej ekspozycji, zdaje się być bardziej kanciasty w swojej formule, zadziorny, stawiający znaki zapytania, ale znów płynący jednym, zwartym strumieniem dźwięku. Prawdziwy common flow, free jazz w konwulsyjnym rozkwicie! W trzecim odcinku wchodzi baryton. Kroczy dostojnie, choć sekcja gotuje się w 120 stopniach, a emocje tryskają po ścianach (baa, nie tylko one). Niczym pochód pierwszomajowy nad skrajem pięknej przepaści. W ramach komentarza doskonałe pasaże gitary basowej, jakby nieco w poprzek narracji.
W czwartym melodyka w tubie Trzaski osiąga kolejne wyżyny. Być może polski saksofonista, to najlepszy uczeń Petera Brotzmanna, który bezczelnie postanowił przerosnąć mistrza. Kolejny, mistrzowski komentarz Mazura. Zresztą w parze w dobitnym drummerem, brnie przez ten koncert z taką siłą i maestrią, jakby ich bóg z własnego żebra stworzył. Szczypta semickiej zadumy na dyszach na finał fragmentu, zapewne w ramach docenienia wysiłku sekcji rytmicznej.
Piąty numer to właśnie sekcja zaczyna niezwykle eksplozywnie. Alt wchodzi po kilkudziesięciu sekundach i dyszy z emocji. Znów baryton, prawdziwy drapieżnik - what a game! Muzycy czujni, jak zawodowi czekiści na prywatnym dżobie! Nic i nikt nie pozostaje tu bez odpowiedzi, bez reakcji. Na sam finał koncertu jakby skromna ballada (co złego, to nie my). Smuga cienia na gryfie gitary, jakże subtelny drumming. Po paru chwilach dynamizują się jednak, jak stado koni w obliczu obnażonych klaczy. Koncert tylko w ramach vinyl time, ale bez jednego zbędnego dźwięku. Brawo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz