Wiele jest kluczy, jakimi można otworzyć pełen skarbów sezam jakim jest muzyka Milesa Davisa. Jednym z nich są jego relacje z perkusistami, bo sam w swojej autobiografii stwierdził, że każdy trębacz, który marzy o tym by znaleźć swój ton i stać się wielkim musi mieć u swego boku odpowiedniej klasy drummera.
Pierwszym z nich był Joe Jones, który nosił przydomek “Philly” od miasta, z którego pochodził czyli Filadelfii. Szczupły, filigranowy przez większość część lat pięćdzisiątych był jednym z najlepszych kumpli Milesa, jak się mawia, tak “do bitki jak i do wypitki”. Davis wspomina wiele zabawnych sytuacji jakie zdarzały im się w tamtych czasach. Pewnego razu, aby zdobyć pieniądze potrzebne na heroinę, Miles okradł mieszkanie swego przyjaciela i mentora znanego trębacza Clarka Terry’ego. Wszystko co zdołał sprzedał w lombardach bądź swoim przyjaciołom. Koszulę kupił od niego Philly. Jeszcze tego samego wieczora na koncercie Terry zauważył, że Joe Jones nosi jego koszulę i zażądał jej zwrotu. Zadziwiające, że pomimo takich przygód ci trzej panowie pozostali dozgonnymi przyjaciółmi. W kraju nad Wisłą znacznie mniejsze występki wystarczą, żeby się na kogoś obrazić i zerwać po wsze czasy wszelkie kontakty...
Milesa z Joe Jonesem łączyło wiele, ale najwięcej pod względem muzycznym. Davis zawdzięczał mu naprawdę dużo, o czym niech świadczy choćby taki “szczegół”: wspomnieliśmy o tym, że Jones pochodził z Filadelfii, gdzie mieszkał także nieznany wtedy w ogóle szerszej publiczności niejaki John Coltrane. To Jones przedstawił go Milesowi i nalegał usilnie, aby go zatrudnił. Tak powstał kościec tzw. pierwszego kwintetu, którego skład uzupełniali poza wspomnianymi wyżej grający na fortepianie Red Garland (Miles: “bo chciałem mieć pianistę, który brzmi jak Ahmad Jamal”) i kontrabasista Paul Chambers.
O grze tego kwintetu Davis mówił tak: “Jakkolwiek Coltrane wspaniale grał, to Philly Joe był ogniem, który sprawiał, że tak dużo się działo. Wiedział o wszystkim, co zamierzałem, o wszystkim co chciałem zagrać: wyprzedzał mnie, zgadywał moje myśli.” Grał zdecydowanie, energicznie, a jego ultraszybkie i głośne linie przywoływały na myśl strzelający karabin maszynowy. Ten styl w idealnie pasował do operującego głównie w dolnych rejestrach, uwielbiającego spokojne i nastrojowe granie, Milesa. Pierwszy kwintet istniał tylko kilka lat od 1955 do 1958, jednak wywarł wielki wpływ na to jak potoczyła się historia jazzu, a wielu, w tym i ja, uważa go nie tylko za najlepszy zespół Milesa, ale i w ogóle za najlepsze combo w dziejach jazzu.
Podobnie jak Philly Joe Jones, Tony Williams był mały i drobny, miał zresztą zaledwie siedemnaście lat, gdy Davis zauważył go grającego w zespole Jackie McLeana. Po latach tak wspominał wrażenie jakie wywarł na nim ten młodzian: “Jak już wcześniej powiedziałem trębacze uwielbiają grać ze wspaniałymi perkusistami i absolutnie od razu słyszałem, że będzie z niego jeden z najgroźniejszych sukinsynów, jacy kiedykolwiek grali na perkusji”. Wraz z takimi muzykami jak saksofonista Wayne Shorter (wieść niesie, że będzie gościem przyszłorocznego Warsaw Summer Jazz Days!), pianista Herbie Hancock i kontrabasista Rone Carter tworzyli oni tzw. drugi kwintet, który w latach 1964-1968 dominował w świecie jazzu niemal tak bardzo jak pierwszy. Niemal, bo przecież te lata to z jednej strony rozkwit jazzowej awangardy, a z drugiej schyłek jazzu, który bitwę o masową publiczność, przynajmniej tą czarną, przegrał z muzyką spod znaku Motown Records.
Zresztą dyskusja o tym, który kwintet był lepszy przypomina spór o wyższości Świąt Bożego Narodzenia (w czasie których piszę ten felieton) nad Wielkanocą. Ważne, że Miles w Williamsie znalazł partnera o podobnym formacie jak w przypadku Jonesa i jak sam stwierdza to nie kto inny jak Williams, mimo młodego wieku, nadawał często kierunek muzyce całego zespołu. Jeszcze raz oddam głos Davisowi, który tak opisywał ten niezwykły kolektyw: “Jeśli ja byłem inspiracją, mądrością, spoiwem dla tego zespołu, Tony był ogniem, kreatywną iskrą; Wayne był ideologiem, to on konceptualizował wiele naszych muzycznych idei; a Ron i Herbie to były kotwice”. Williams chociaż silnie zakorzeniony w tradycji był prekursorem zupełnie nowego stylu, a jego gra stanowi ważny etap na drodze ewolucji roli perkusji w jazzowym combo. Jej najważniejszy element stanowi stopniowe uwalnianie beatu i emacypacja tego instrumentu pełniącego niegdyś jedynie rolę służebną w ramach sekcji rytmicznej. Gdy w roku 1968 kwintet się rozpadł, zakończyła się wraz z nim wielka epoka w jazzie, epoka niesamowitego rozkwitu, eksplozji kreatywności, epoka gdy jazz był częścią kultury masowej. Innowacje, które wtedy jedna po drugiej powstawały głównie w studiach w Nowym Jorku, do dzisiaj wyznaczają horyzont tego co uznajemy za język jazzu. A dla niektórych, wcale licznych, jazz się wtedy po prostu skończył.
Miles Davis był odmiennego zdania, chociaż i nim targały wątpliwości, kolejne lata miały przynieść oprócz tak genialnych dzieł jak “Bitches Brew”, którymi nadał jazzowi całkiem nowe oblicze fusion, także długie, niemal pięcoletnie niemal milczenie, a następnie powrót, podczas którego potrafił tak olśniewać jak i wprawiać w konsternację, zwłaszcza licznymi flirtami z muzyką pop. Spośród wielu perkusistów z jakimi współpracował w tym czasie specjalne miejsce należy się Jackowi DeJohnette (który w tym roku zagrał na wrocławskim Jazztopadzie), chociaż nie była to relacja tak istotna jak w przypadku Jonesa i Williamsa. Miles “ukradł” go, jak to miał w swoim zwyczaju, ze składu Charlesa Lloyda, gdzie Jack grał razem z pewnym bardzo młodziutkim, nikomu nieznanym pianistą o nazwisku Keith Jarrett.
Cały ten niezwykły skład sformowany w 1969 roku, w którym obok Milesa i DeJohnette grali na pianinie Chick Corea, na basie Dave Holland, a Wayne Shorter na saksofonie, nazywany jest czasem “Utraconym Kwintetem”. Z tego powodu, że Columbia nie było zainteresowana nagrywaniem i wydawaniem płyt przez nich nagranych, a po drugie dlatego, ze po zaledwie dwóch latach, zespół rozpadł się i nie odegrał w historii jazzu takiej roli, do jakiej był predystynowany ze względu na skalę talentów uczestniczących w nim artystów. Jednak Miles korzystał z grających w nim muzyków, z tym z Jacka, na kilku wydanych w tamtych okresie płytach, w tym na genialnym “A Tribute To Jack Johnson”. Wkrótce DeJohnette odszedł z zespołu, a to co zrobił po nawiązaniu współpracy z wytwórnią ECM, nowe znaczenie jakie nadał perkusji w jazzie, tym bardziej każe nam żałować, że współpraca tych dwóch wielkich indywidualności nie była głębsza i dłuższa.
A jak było i jest w polskim jazzie? Czy i w nim sprawdza się teza o miłości trąbki i perkusji? Tomasz Stańko w swojej autobiografii wspomina: “Lubiłem rozgrywać bębniarzy. Takie były początki mojego [pierwszego] kwintetu, gdy kilka miesięcy ćwiczyliśmy tylko ze Stefańskim. Tak samo robiłem z Edvardem Vesalą. Duet [trąbka - perkusja], żeby mieć tylko czas, rytm i trąbę”. Trudno sobie wyobrazić tak polski jak i europejski jazz bez takich albumów jak “Music for K”, “TWET” czy “Balladyna”, które Tomasz nagrał z wyżej wymienionymi perkusistami...
Zesztą także w ostatnich latach nie brakuje wspaniałych kolaboracji, które potwierdzają regułę, która jest tematem tego felietonu. Duety Artura Majewskiego z Kubą Sucharem, Wojtka Jachny z Jackiem Buhlem, Tomka Dąbrowskiego z Andersem Mogensenem czy Macieja Fortuny z Krzysztofem Gradziukiem, których wydana kilka dni temu płyta “Sahjia” zainspirowała mnie do zajęcia się tym tematem, są równie interesujące jak te z przeszłości. Nie lękam się zatem o miłość, która od dziesięcioleci zbliża do siebie trąbkę i perkusję. Niegroźni im wszelcy Capuleti i Montecchi wieszczący “śmierć jazzu”, bo uczucie, które rodzi się w ich intymnym związku jest równie nieśmiertelne jak to, która rozgrywało się i rozgrywa w legendarnych murach Werony...
Autor: Maciej Nowotny