Myślałem już, że mój kolejny wypad do Poznania zakończy się jazzowym fiaskiem. Bo wbrew wielkim nadziejom nie udało mi się pójść na koncert bandu o nazwie Magnolia Quartet, który miał się odbyć w klubie Blue Note. Zamiast bujać się w rytm nieco pokręconych rytmów jakie serwuje ta interesująca młoda kapela, zasnąłem w pokoju hotelowym pokonany narastającą od 5.00 rano sennością i godzinami spędzonymi na biznesowych mityngach.
Zgorzkniały udałem się do pracy następnego dnia, pewny, że wieczorem czeka mnie jazzowa pustka i wieczór spędzony na oglądaniu w TVN rytualnego tańca śmierci wokół smoleńskiej katastrofy. Na szczęście stał się cud! Rozproszyła się ta smutna mgła, a to za sprawą Mateusza Blocha, niedawno poznanej w grodzie Przemysła bratniej muzycznej duszy, związanego z wytwórnią płytową pitupitu recordz!, który poinformował mnie, że tegoż piątkowego wieczoru w znajdującej się w Cesarskim Zamku Sali Pod Zegarem odbędzie się koncert Raphaela Rogińśkiego.
Nie mógł mi doprawdy sprawić milszej niespodzianki, bo Rogińskiego nigdy nie słuchałem na żywo, a jest to postać bardzo ciekawa, jeden z najjaśniejszych punktów naszej jazzowej awangardy, którego usłyszeć można chociażby na zeszłorocznym podwójnym albumie grupy o nazwie Cukunft zatytułowanym "Itstikeyt / Fargangenheit" lub na o rok wcześniejszym "Bach Bleach". I właśnie do tej ostatniej płyty najwięcej miała podobieństw muzyka grana na tym koncercie: wykonywana solo, na preparowanych gitarach, chwilami bardzo awangardowa.
Z muzyką współgrał odlotowy entourage: Sala Pod Zegarem znajduje się w wieży poznańskiego Zamku Cesarskiego, gdzie wasz korespondent ostatnio katował się koncertem Conteporary Noise Sextet w położonym w kotłowni tegoż Zamczyska klubie Blue Note. Wydaje się, że dostanie się do położonej na drugim piętrze niewielkiej salki koncertowej nie powinno dostarczyć żadnych emocji. A jednak było inaczej: wspinałem się w górę klatką schodową iście gargantuicznych rozmiarów. Te dwa piętra szalony teutoński architekt rozciagnął na może 15 metrów tworząc przestrzeń przyprawiającą o zawrót głowy, wręcz groźną. Przypomniał mi się film Hitchcocka zatytułowany "Vertigo" z Jamesem Stewartem i Kim Nowak: wieża, jestem pewien, rozmyślnie zbudowana została w ten sposób by w gościach monarchy, przed spotkaniem, wzbudzić lęk i drżenie. To samo wrażenie potęgowały barbarzyńsko szerokie korytarze i barczyste odrzwia sal jakby prowadzące do izb kaźni lub biur gauleiterów nazistowskiego imperium.
Piszę o tym wszystkim, bo w tym będącym w polskim władaniu wykwicie germańskiej megalomanii Wilhelma II, jakimś niesamowitym wręcz zrządzeniem losu, zabrzmieć miała muzyka teatrzyków żydowskich okresu dwudziestolecia międzywojennego, wykonywana przez gitarzystę polskiego, lecz wychowanego i wykształconego w Niemczech. I nie można było sobie wyobrazić lepszego podkładu muzycznego do tego węzła gordyskiego pogmatwanych tożsamości polsko-żydowsko-niemieckich, bo chociaż awangardowa i improwizowana, gra na gitarze Rogińskiego nie zatraciła nic z charakterystycznego dla muzyki żydowskiej pełnego żalu, skargi, wręcz patosu, brzmienia. Zdumiewająca jest zaiste umiejętność tego wybitnie utalentowanego artysty łączenia bardzo nowoczesnego, trudnego języka z tradycją i to w taki sposób, że tradycja zostaje odświeżona, a nowoczesność oswojona i nasycona sensem.
Mamy wśród naszych młodych muzyków freejazzowych wielką osobowość, choć uczciwie trzeba przyznać, że jego muzyka jest trudna, niełatwa w odbiorze, wymagająca niejakiego wysiłku. Doceniła to garstka zaledwie publiczności, może około 30 osób, zatem Fryderyki raczej Rogińskiemu nie grożą, ale jak to powiedziała pewna moja znajoma z FB, może to i dobrze... Brawo Raphael!
Autor tekstu: Maciej Nowotny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz