The String of Horizons
By Maciej Nowotny
Bardzo, ale to bardzo brakowało mi na polskiej scenie jazzowej takiego projektu, jak najnowsze przedsięwzięcie Łukasza Górewicza. Bo chociaż żyjemy w okresie niezwykłego renesansu polskiego jazzu, to brakuje mi w nim projektów nawiązujących dialog ze współczesną muzyka popularną, na której wychował się i której język rozumie przeciętny słuchacz. To jest być może przyczyna, że chociaż mamy mnóstwo niekiedy wyśmienitych projektów inspirowanych bopem z przełomu lat 50tych i 60tych ubiegłego stulecia, free jazzem czy polską muzyką współczesną (Lutosławski, Penderecki, Szymanowski etc.), to na koncertach nie widać tłumów. Publiczność tęskni bowiem za czymś opowiedzianym nieco bardziej przystępnym językiem, a jednocześnie zrealizowanym na najwyższym artystycznym poziomie.
Zatem w Polsce trudno znaleźć odpowiedniki dla najnowszego projektu Górewicza, ale za granicą jest ich wiele i to takich łączących oryginalność koncepcji z wielkim sukcesem komercyjnym. Pierwsze porównania jakie przychodzą mi do głowy, to dokonania trębacza Nilsa Pettera Molvaera (“Khmer” czy “Hamada”) czy kontrabasisty Larsa Danielssona (“Melange Blue”). Podobnie jak u tych artystów, język Górewicza zbudowany jest na muzyce klasycznej i jazzie, ale nie brak w nim fascynacji elektronicznie generowanymi rytmami inspirowanymi współczesną muzyką taneczną i etniczną. Co najważniejsze, to wszystko nie brzmi banalnie, nie ma się poczucia, że słuchacz podąża ścieżką tysiące razy już wydeptaną. Co zresztą nie dziwi zważywszy na to, że jako muzyk Górewicz kształtował się pod silnym wpływem yassu, najbardziej ożywczego i oryginalnego prądu w polskim jazzie ostatnich dwóch dekad, grając w tak wyśmienitych i oryginalnych składach jak Maestro Trytony czy Ecstasy Project.
Ta skłonność do fuzji bardzo rożnych wpływów sprawia, że pisząc o muzyce Górewicza nasuwają się nam skojarzenia z takimi skrzypkami w jazzie, jak Jean Luc Ponty, Didier Lockwood, Jerry Goodman czy nasz niezrównany Michał Urbaniak. Jedno wypada podkreślić: mianowicie to, że chociaż na tej płycie Górewicz ostro melanżuje różne wpływy, to całość zachowuje niesłychaną artystyczną spójność, tworząc coś w rodzaju suity, która jak najlepszy thriller wciąga od pierwszych nut i trzyma w napięciu do ostatnich sekund nagrania. Kapitalne melodie, niecodzienny klimat, doskonałe wykonanie (aż trudno uwierzyć, że album jest solowy i Górewicz gra sam na wszystkich instrumentach!) sprawiają, że mamy do czynienia z przedsięwzięciem wyjątkowym, które jestem pewny wprawi w szczere zdumienie krytyków w naszym kraju i, mam nadzieję, w zachwyt naszą publiczność, i to nie tylko jazzową!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz