Możdżera nie słyszałem dobrych parę lat, ponieważ moje jazzowe ścieżki zawiodły mnie w krzaczory różnego rodzaju niecierpiących zwłoki obowiązków związanych z pracą, życiem rodzinnym, zdrowiem et caetera. Wszakże byłem niezmiernie ciekawy co u niego słychać i kiedy dwójka przyjaciół zaproponowała, żeby "iść na Leszka", wysupłałem 5 stówek, wziąłem dziewczynę pod rękę i tak się to wszystko zaczęło. Poza tym chciałem odwiedzić Basen Artystyczny, nową przestrzeń dla muzyki powstałą na miejscu basenu pływackiego w legendarnym budynku mieszczącym niegdyś warszawską YMCA, który zna każdy uważny czytelnik "Dzienników" ojca polskiego jazzu Leopolda Tyrmanda.
Dodatkową zachetę stanowiło samo wydarzenie czyli projekt Możdzera z Orkiestrą MACV pod dyrekcją Marcina Sompolinskiego (Musicae Antique Collegium Varsoviense), wspaniałym zespołem stworzonym przez muzyków związanych niegdyś z Operą Kameralną w Warszawie, a grających muzykę dawną, z gościnnym udziałem, ale oczekiwanym przez znawców - Patrycji Betley grającej na perkusji. Już po zagraniu 3 utworów o wdzięcznych tytułach, pierwszy, drugi, trzeci, poznaliśmy jeszcze jeden powód, dla którego ten wieczór był specjalny. Otóż w pierwszym rzędzie zasiadła mama Leszka Możdżera i to jej właśnie dedykował on ten niezapomniany wieczór.
Czy jakikolwiek koncert muzyczny jest wart 5 stów (za 2 bilety)? Na to pytanie filozofowie próbują znaleźć odpowiedź od setek, a nawet tysięcy lat, a ja byłem raczej sceptyczny. Wszakże muszę przyznać, że byłem w błędzie. Nie chodzi o to, że materiał muzyczny był na najwyższym poziomie - a był. Że muzycy zagrali go tak , że nie tylko nie było się do czego przeczepić, ale po prostu zapierało dech w piersiach - zapierało. Że muzyka nie była li tylko intelektualną igraszką, lecz buchała emocjami wywołując arystotelesowski efekt katharsis - wywoływała. To było coś więcej. To był przywilej oglądania artysty o nieprzeciętnym talencie, w jego najlepszym momencie rozwoju sił twórczych, w apogeum jego kariery.
Zbawienie dokonuje się przez miłość. Nic się nie zmieniło. Miłość do mamy. Do tajemnicy, jaką jest to, że ludzie zbierają się by słuchać muzyki, która pomaga im odkryć tylko to co i tak dawno jest w ich umysłach i sercach (słowa Możdżera). Do muzyki jako osobistej drogi do szczęścia - znów jego słowa - które polega na tym, żeby zaakceptować, że jest się tylko częścią, bo nieszczęście to jest niezgoda na tę akceptację. Tylko gra słów, a może coś znacznie poważniejszego? Mozdżer mówił też o oddechu, spoglądając przy tym na kolegów z sekcji instrumentow dętych, o oddechu, który jak muzyka zależy od powietrza, od powietrza dzięki któremu muzyka płynie, rozchodzi się dokoła i trwa te parę sekund zanim dotknie czułej membrany znajdującej się w uchu każdego z nas za trąbką Eustachiusza. Ale czy te parę sekund rzeczywiście istnieje? Czy nie jest tylko matematycznym złudzeniem? To kokietując to łajając zdumioną publiczność Możdżer i tu zasiał wątpliwość cytując in extenso definicję sekundy z Wikipedii, zgodnie z którą "jest to czas równy 9 192 631 770 okresom promieniowania...". A potem twierdząc, że ważniejsza niż ona jest bez wątpienia prima. Publiczność pokładała się oczywiście ze śmiechu, nie mogąc się zdecydować co było wspanialsze: muzyka czy te dywagacje. I powiem Wam, że te 5 stówek warto było dać, aby przez te 2 godziny, mieć w głowie tylko (a może aż?) takie problemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz