Witold Oleszak - Hammond organ
Paweł Doskocz - electric guitar
Andrew Lisle - drums
Karate
RAW TONK 2020
By Andrzej Nowak
Zapraszamy do Poznania na pierwszy koncert drugiego dnia 3. edycji Spontaneous Music Festival, która odbyła się jesienią 2019 roku. Na scenie klubu Dragon kwartet stworzony na potrzeby tego akurat miejsca i czasu, a zatem definitywnie ad hoc, o uroczej nazwie własnej Karate: Colin Webster (saksofon altowy), Witold Oleszak (organy Hammonda), Paweł Doskocz (gitara elektryczna) oraz Andrew Lisle (perkusja). Koncert składa się z dwóch części, głównej i rozbudowanego encore, trwających łącznie 35 minut i 22 sekundy.
Pierwsze dźwięki dostarcza perkusja, tuż obok szumi gitarowy amplifikator, subtelnie prycha saksofon. Dynamika rodzi się po dwóch minutach, głównie z woli gitary i bystrych talerzy. Po chwili pierwszy dźwięk wydają organy, pozornie pasywne, ale siejące grozę. Grające na przeciwległych flankach gitara i właśnie organy mkną po szczęście stopione w jeden strumień post-fusion-rocka, niesione dynamiką perkusji. Saksofon na chwilę milknie, a gdy wraca, całość opowieści po raz pierwszy łapie oddech spokoju, jakkolwiek na niedługą chwilą. Gitara i organy znów znajdują wspólny, tym razem nieco oniryczny, punkt widzenia i zaczynają mącić pozorny ład improwizacji. Saksofon i perkusja wgryzają się w to z mistrzowską precyzją. Cały kwartet definitywnie pracuje tu na świetnej komunikacji wewnętrznej.
Wraz z wybiciem 11 minuty muzycy dość zdecydowanie wchodzą w obszar zbliżony do ciszy. Zaczyna się na gra na małe pola bez udziału gitary. Dobrze iskrzy na linii saksofon-organy. Gitara powraca z małym kwasem pomiędzy strunami i z miejsca sieje błyskotliwy zamęt. Kolejna eksplozja emocji dzieje się na wyjątkowo delikatnym podkładzie perkusyjnym. Krok ku wytłumieniu czyni tym razem Hammond, zwinnie gasząc płomień niedawnej erupcji i wypuszczając na łowy duet saksofonu i perkusji, który przez pewien czas pozostawać będzie w mglistym stadium dramaturgicznego bezruchu. Finałowa kipiel seta zasadniczego skrzy się lotem wznoszącym altu, a gaśnie niemal perfekcyjnie, na raz, wprost w objęciach burzliwych oklasków.
Dogrywka, która potrwa ponad 10 minut, w swej początkowej fazie stawia na subtelność i zaniechanie. Drobne intro perkusji z tamburynem, mała gitara, Hammond, który snuje strugę cienia i alt oddychający na stronie. Najczarniejszy z klawiszy buduje nastrój, reszta czyni swobodne zdobienia, kreśląc uroczy post-free-fusion flow. W wyniku splotu tajemniczych intryg (Oleszak, nie bez udziału Lisle’a) improwizacja zaczyna jednak nabierać mocy i dynamiki, wszak nikomu nie zależy tu na rychłym zakończeniu. Ostatni interwał tego smakowitego koncertu, znów tworzony nad wyraz kolektywnie, wrze i pędzi na złamanie karku, po czym zostaje równie efektownie zakończony. I tym razem muzycy mogą liczyć na nieskromne oklaski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz