Trzeba przyznać, że czeski gitarzysta David Dorůžka świetnie odnajduje się na polskiej scenie jazzowej. Wymienić tu można współpracę choćby z takimi artystami jak Piotr Wyleżoł, Piotr Budniak czy Piotr Schmidt (czyżby David ponadprzeciętnie lubił imię „Piotr”?).
Tym razem na tapetę trafił album „Gilgul”, na którym Dorůžka (gitary akustyczne i elektryczne) współlideruje ze swoimi czeskimi przyjaciółmi – Robertem Fischmannem (flety, kaval, głos) oraz Martinem Novákiem (perkusja i perkusjonalia). Skład uzupełniają Luboš Soukup (klarnet, saksofon tenorowy), Marcel Bárta (klarnet basowy, saksofon tenorowy) i Štěpán Janoušek (puzon).
Tytuł albumu po hebrajsku oznacza „cykl” co już samo w sobie dużo mówi zawartości płyty. Mamy tu całą masę odniesień do kultury żydowskiej, a mniej do klasycznego jazzu. Nie jest to żadne nowe wcielenie muzyków współtworzących zespół, bo wspomnieć można choćby płytę „Autumn Tales” z 2016, choć wpływy hebrajskie nie są tam aż tak bardzo wysunięte na pierwszy plan. Niemniej jednak, „Gilgul” niewątpliwie wnosi coś nowego do dotychczasowego dorobku liderów.
Artyści w bardzo interesujący sposób wplatają muzykę hebrajską w struktury rytmiczne i harmoniczne z zupełnie innej bajki. Obok tradycyjnych żydowskich melodii bezproblemowo występują elementy popowe (np. w utworze „Lekha Dodi”) czy nawet metalcore’owe. Gdy po chwili słuchania wydaje się, że już nic nowego nas tu nie spotka, kiedy muzyka zaczyna nas lekko nużyć, nagle pojawia się zaskoczenie i kompletna zmiana nastroju jak np. w utworze „Badekn Di Kale”.
Album jest wręcz genialny instrumentacyjnie, kompozycyjnie i aranżacyjnie. Udział w tym procesie brali wszyscy trzej liderzy. Interesującym, aczkolwiek dość często ostatnio spotykanym zabiegiem jest brak klasycznego basu. Funkcję tę pełni raz gitara, raz klarnet basowy.
Płyta przez większość czasu ma delikatne, lekko melancholijne brzmienie, ale są tu również momenty, w których pospadają wam papcie.
Album traktuję jak swego rodzaju hołd dla dziedzictwa muzyki żydowskiej z jej wieloma obliczami, które ewoluowały na przestrzeni wieków na różnych kontynentach. Jeśli chcecie spróbować czegoś innego niż klasyczny jazz, czegoś, co bardziej pasuje do szuflady „world music”, to jak najbardziej powinniście po ten krążek sięgnąć. Osobiście odpalę go jeszcze nie raz i nie dwa.
To jest etnojazzowa, z naciskiem na world music, perełka z katalogu bliskiej memu sercu wytwórni For Tune. Wydana w roku 2017, gdy For Tune produkowało móstwo płyt, w kilku liniach tematycznych, a za wybór muzyki do jej katalogu odpowiedzialny był m.in. Jarosław Polit. Kultowa postać w warszawskim jazzie, mój ex-kolega z RadioJAZZ.FM, a obecnie prowadzący wspaniały sklep muzyczny "Plakaton" (odwiedźcie koniecznie! Adres: Warszawskie Przejścia Podziemne pod Rondem 40-latka przy Dworcu Centralnym lokal 58/59). To właśnie dzięki Jarkowi, o ile dobrze pamiętam, poznałem Bubę, lidera zespołu Bantamba, który nagrał tę płytę. Okoliczności poznania Buby były bardzo jazzowe, zamieszany był w to Damaś (czyli znany trębacz Piotr Damasiewicz) i jego niezapomniany zespół o nazwie Power of the Horns. Ich koncert z udziałem Buby w warszawskiej Szpulce opisałem w felietonie zatytułowanym "Chordofon Szarpany czyli Damaś i Buba w Szpulce", którego lektura nawet dzisiaj, po tylu latach, powinnna wywołać uśmiech.
Ale wróćmy do tego materiału: kim jest Buba Badjie Kuyateh? Muzykiem grającym na chordofonie szarpanym czyli afrykańskiej korze. Podobno pochodzi z wielce znakomitej rodziny o muzycznych tradycjach, nie zaręczę, nie byłem w Gambii skąd pochodzi, nie sprawdzałem. Jakby nie było na korze gra rzeczywiście świetnie, a biorąc pod uwagę, że w momencie nagrania mieszkał od jakiś 5 lat w Polsce, dobrze się stało, że nasi jazzmani jakoś go tam wypatrzyli i zaczęli angażować w swoje projekty. Z czasem Buda założył własny skład, z udziałem polskich wyśmienitych muzyków - Kuby Pogorzelskiego, Piotra Żaka, Nikodema Bąkowskiego i Aleksandra Sucharskiego - i nagrał tę płytę, której słucha się świetnie mimo upływu wielu lat od jej nagrania. Słucha się jej tym lepiej, że za oknem śnieg z deszczem, chmury, wiatr, warszawski styczeń, a tutaj dzięki muzyce nagle jakby zza chmur wyszło słońce, zrobiło się cieplej i słychać szum palm wygrzewających się nad oceanem.
Czy jest to nagranie bez wad? Oczywiście nie. Buba jest świetny w grze na korze, ale jego wokal już mnie aż tak bardzo nie zachwyca. Także kompozycje nie wykraczają poza znany z wielu innych płyt afrykański kanon. Ale coś jest w tej płycie, co sprawia, że z przyjemnością wracam do niej, może prawdziwy, afrykański rytm? Kilka dni temu rozmawiałem w swojej audycji "Muzyka, która leczy" w RadioJAZZ.FM (każdy piątek 19.00-20.00) ze znanym polskim kontrabasistą Michałem Barańskim. Wspomniał jak wiele ciągle polscy kontrabasiści mogą się nauczyć jeśli chodzi o rytm chłonąc muzyczne tradycja światowego Południa. W jego przypadku inspiracją było sięgnięcie do pakistańskiej qawalli co zaowocowało nagraniem obsypanego nagrodami "Masovian Mantra". Miejmy nadzieje, że takich inspirujących kolaboracji z mistrzami rytmu z Południa będzie jeszcze wiele w naszej muzyce. Warto!
Krzesimir Dębski – violin, keyboards, Tadeusz Sudnik – electronics
"Borello" (2023)
Wydawca: AudioCave
Review author: Viačeslavas Gliožeris
My interest to music is coming from my early teens, and Polish music was a huge influence during my formative period. Two years of accordion private lessons didn't impress me a lot, later I tried to become a drummer in a school band, without a significant success though. My hometown, Vilnius, in Russians occupied Lithuania wasn't a very inspiring place, with lot of people in gray military uniforms, dark blue militiamen and civilians, wearing same gray clothes, usually silent. There was quite a lot of music on state TV and radio stations (private stations didn't exist at all at that time), but it was predominantly kitsch versions of (mostly Russian) folklore and hyper-enthusiastic Soviet propaganda-pop. Plus some classics – classics sounded especially boring for my ears.
And there was a Polish Radio – one of two foreign radio stations I could listen too regularly. The other was a BBC Russian services, banned in Soviet Union. Its signal was usually weak, but time to time it was possible to listen their excellent Friday night radio shows, dedicated to rock music.
Differently, Polish Radio had a strong and high quality radio signal. There was lot of short talks in a language I didn't really understand, and lot of music between talks too. I learned my basic Polish trying to understand what the voices on radio are talking about, and my musical aesthetics were formed under the heavy influence of music I listened regularly on Polish Radio.
That music was similar to what I already knew, but different at the same time. Doesn't matter, what the genre it was – pop, rock or even r'n'b and reggae, it sounded richer, more full-bodied, brighter, much more colorful. As a teenager, I had no idea, where this difference come from. Only later I find out, that this difference in sound (and in general aesthetics too) was the result of different arrangements. It was quite often JAZZY ARRANGEMENTS, making almost any music sound such a fabulous.
Some years and decades later I found the genius of Tomasz Stanko trumpet, yazz, Polish fusion and many more. But even now, from almost half-a-century time distance, Poland for me is a land, where all music sounds jazzy. Crossing the country by car I every time impatiently wait the moment when my car's radio is able to catch first possible Polish radio station – almost always I get that very specific soulful, sometimes slightly melancholic jazzy sound of Poland, doesn't matter who plays.
It's a shame on me. I didn't know before who Krzesimir Dębski and Tadeusz Sudnik are. True, I knew Polish fusion stars from 80s The String Connection, and I knew Stanko's Freelectronic project, but never knew the names of both band's members. As a foreigner, even less I knew about Krzesimir Dębski films soundtracks and classical works.
Then, two Polish jazz seasoned artists' new work comes for me as a discovery of sort.
Listening to lot of jazz (hundreds of albums annually) for a few decades, it's not a regular situation, when you start listening to new album of seasoned artists without expectations, you are not familiar with their music and simply don't know what to expect. It's quite a good thing, history teaches us that expectations often lead to disappointments.
So, Krzesimir Dębski and Tadeusz Sudnik Borello, a comeback album after long pause. Four longish (between 9+ and almost 15 minutes long) free form compositions, recorded by duo of violinist keyboardist and live electronics wizard. The music which could be formally tagged as “jazz-electronica” has nothing in common with New Millennium jazz releated electronica, like played by Squarepusher of Flying Lotus. With absolute dominance of analog sound, album's electronics is much closer to American composer and early Moog player Richard Teitelbaum's music.
Album's opener, “Borro”, dedicated to Tomasz Stanko, sounds very much as variation of early Miles abstract fusion, with Dębski's violin soloing instead of trumpet. Warm and tuneful, this song sounds very much as if has been composed, not fully improvised. “Rebo”, album's longest piece, is of more amorphous nature, centered around vintage electronic rhythms. Quite relaxed though.
“Lerro” is mid-tempo song with violin soloing over the (warm) synth loops and bubbles, in moments quite unpolished and almost nervous. “Rero”, the closer, same way as a previous piece, sounds more improvised, freer than first two album's songs. Still, there are lot of tuneful snippets and emotively colored violin.
Not really a revolutionary album, it's an very impressive standing alone work of two masters. Maturity, knowledge of the past world without even traces of sentimental melancholy, and that soulful jazzy feel so important for Polish jazz. Bravo!
Gdy filozofom kończą się tematy do kłótni (zdarza się to rzadko, no ale jednak i tak bywa) lubią wyciągnąć oni wówczas z szafy jakiegoś trupa. Owym denatem jest zazwyczaj stary jak świat problem filozoficzny, którego nijak nie da się rozwiązać. Chociażby, czym jest byt, czy Bóg istnieje, jak poznajemy rzeczywistość bla bla bla. Wśród tych jakże frapujących kwestii raz na jakiś czas niczym diabeł z pudełka (Bóg już był, więc ten drugi też musi zaistnieć) wyskakuje problem ujmowania prawdy. Głowią się, dwoją i troją, szpanują szanowni filozofowie wówczas swoją często wątpliwą zresztą erudycją, a wystarczyłoby posłuchać najnowszej płyty trio Jachna/Mazurkiewicz/Buhl. Wprawdzie chyba nikt nie wie jak ona się nazywa, ale dla mnie jest jasne, że jest ona potwornie (cóż za niefilozoficzne słowo ahh!) prawdziwa.
Wyświechtana i jakże niemodna już prawda opisana może być przez co najmniej kilka definicji. W kontekście […] (tak, to tytuł płyty, a co chodzi???) kluczowa okazuje się prawda egzystencjalna oraz ta w wymiarze koherencyjnym. Ta pierwsza to na poły mityczna istota człowieka, która go określa i definiuje. To ten pierwiastek, który decyduje o tym, że każdy z nas jest indywiduum wyjątkowym. Pewne zdarzenie, pojedyncza historia, wybryk, wspomnienie miłości – słowem, cokolwiek, dzięki czemu jesteśmy. Prawda w ujęciu koherencyjnym to, w pewnym uproszczeniu, spójność faktów. Jachna, Mazurkiewicz i Buhl, pewnie nieświadomie, bo możliwe że kompletnie uroiłem sobie te porównania, nawiązują do tych właśnie filozoficznych motywów. Ich muzyka ma pewien wymiar egzystencjalny. Przypomina mi sytuację, w której to z bliżej nieznanych przyczyn zmuszeni jesteśmy do obcowania wyłącznie z samymi sobą – jeden na jeden, bez taryfy ulgowej czy innych przeszkadzaczy ze świata zewnętrznego. Ta muza to soundtrack do momentu, w którym widzicie wszystko wyraźnie, Wasz umysł osiąga pełnię koncentracji, lecz jest zrelaksowany i pozwala myślom przepływać. Dla jednych to medytacja, dla innych jazzowy haj. Jachna, Mazurkiewicz i Buhl właśnie gdzieś tam są. Struktury tworzone przez kontrabas, perkusję i elektroniką falują, stają się bardziej intensywne i wtem rozpływają się w sennej mgle. Fraza Jachny, który być może nie jest najwybitniejszym instrumentalistą w Polsce, jest jednak perfekcyjnie dopracowana. Każdy dźwięk współgra z resztą. I właśnie na tym poziomie ujawnia nam się drugi wymiar prawdy – tym razem ten koherencyjny. […] to niezwykle spójna całość, jedno uniwersum. Brak któregokolwiek elementu oznaczałby nieuchronne zawalenie się tej misternej konstrukcji. Co więcej, poszczególne frazy, a także brzmienie struktur są ze sobą silnie skorelowane. Każdy element tego dźwiękowego pejzażu jest logicznym następstwem tego, co wcześniej na płycie się zadziało. Być może jest na tej płycie pewna przestrzeń na improwizację, jednak na pewno nie na jakąkolwiek przypadkowość.
[…] jest płytą po prostu znakomitą. Płynąca z niej moc kolektywnego grania pokazuje, że niekoniecznie rozpasane środki wyrazu stworzyć potrafią niezwykle wciągającą opowieść. Jej klimat i pewna otwartość interpretacyjna powoduje, że pomimo osobistego charakteru dźwięki te niosą w sobie uniwersalny wymiar.
Jan Kiedrzyński, Jędrzej Łagodziński, Jarosław Majewski, Piotr Mełech, Andrzej Rejman
Jan Kiedrzyński - drums
Jędrzej Łagodziński - tenor saxophone Jarosław Majewski - double bass Piotr Mełech - bass clarinet Andrzej Rejman - grand piano
"Meeting Points" (2022)
Autor tekstu: Maciej Nowotny
Thelonius Monk powiedział kiedyś o Ericu Dolphy'm: "We wszystkim co robił obecna była muzykalność, nawet wtedy kiedy po prostu spacerował". Nie tylko zresztą koledzy-muzycy uważali go za geniusza, ale niemal cała krytyka wychwalała go pod niebiosa i to zarówno wtedy kiedy żył i tworzył jak i dzisiaj, kiedy powszechnie uważa się, że bez jego wpływu trudno sobie wyobrazić współczesny avant jazz. A jednak gdy w lutym roku 1964 - na 2 miesiące przed śmiercią, która nie musiała się zdarzyć - wydał swój kultowy album "Out To Lunch", publiczność nie okazała nim żadnego zainteresowania, a Alfred Lion, szef wytwórni Blue Note, która go wydała, liczył straty jakie na nim poniósł i klął się, że jest to pierwsza i ostatnia płyta Dolphy'ego jako lidera jaką jego wytwórnia wydała.
Wkrótce sytuacja miała się zmienić. Album zyskał status kultowego, Dolphy - geniusza, a Lion miał liczyć straty, ale inne, związane z tym, że pomimo kontraktu, z powodu śmierci Dolphy żadnej płyty już dla Blue Note nie nagra. Nas ta sytuacja może jednak co nieco nauczyć: nie wszystko złoto co się świeci, sława i chwała rzadko idą w ślad w ślad za artystami i ich projektami, niekiedy trzeba poczekać, aby dzieło zostało docenione, zwłaszcza przez pobliczność, która często najbardziej kocha nowości, które już kiedyś słyszała. Tak może się zdarzyć i z płytą, o której dzisiaj dla Państwa piszę, a jest to album zatytułowany "Meeting Points" i nagrany przez piątkę muzyków, których nazwiska niekoniecznie muszą powiedzieć coś tzw. "szerokiej publiczności", ba, nawet jazzowej, nieźle ogarniętej publiczności czy wręcz niektórym jazzowym krytykom!
A jednak są to wszystko nazwiska muzyków o wielkich umiejętnościach i znaczącym dorobku artystycznym. Trochę podobnie jak to miało miejscach w przypadku muzyków, którzy pomogli stworzyć Dolphy'emu jego arcydzieło: Freddie Hubbard, Bobby Hutcherson, Richard Davis i Tony Williams, nie byli gwiazdami jak Miles Davis czy John Coltrane, ale mieli to co najważniejsze, umiejętości i miłość do muzyki, które stanowią przepustkę do tworzenia rzeczy wielkich. Dlatego uwierzcie, że Jan Kiedrzyński grający na perkusji, Jędrzej Łagodziński na saksfonie tenorowym, Jarosław Majewski na kontrabasie, Andrzej Rejman na fortepianie Piotr Mełech na klarnecie basowym to ekstraklasa polskiego jazzu i muzyki improwizowanej, nawet jeśli nie są to nazwiska, które wyskoczą do Was z lodówki jak nazwisko Stańki czy Możdżera.
No właśnie, Piotr Mełech. To dźwięk jego klarnetu basowego przywiódł te wszystkie skojarzenia z Ericiem Dolph'ym. I muzyk, na którego projekty już od lat niecierpliwie czekam. Ostatnio odnosi sukcesy z Polskim Piachem, ale to tylko czubek góry lodowej jego dokonań, o których możecie się dowiedzieć więcej śledząc recenzje jego muzyki na naszym blogu pod tym tagiem. A jednak gdy sprawdziłem jakie miejsce w kategorii klarnetu zajmował w ostatnich pięciu ankietach Jazz Forum w opinii kolegów-krytyków, odkryłem że nie załapał ani razu do pierwszej trójki! W jakim my kraju żyjemy? Jeśli nawet krytycy muzyczni cierpią na głuchotę albo po prostu nie orientują się co się nagrywa w kraju, w którym żyją? I są w stanie przeoczyć jedną z najlepszych płyt z tzw. alternatywnym jazzem wydanych w ostatnich latach, bo nie mogę dosłownie nigdzie znaleźć żadnej jej recenzji!
Cóż mi pozostaje? Wołać wielkim głosem. Wśród tej dzikiej puszczy. Znajdźcie tę muzykę, a nie zawiedziecie się! Bo jest na tym albumie wszystko: i wspaniali instrumentaliści, i energia, entuzjazm, radość z grania, i nowocześnie brzmiąca muzyka, która czeka na odkrycie.
Obecna sytuacja geopolityczna sprawia, że trudno zachować optymizm w patrzeniu na dalsze losy ludzkiej cywilizacji. Nie dość, że eskalują konflikty zbrojne i polityczne, na horyzoncie widać jeszcze zmiany klimatyczne oraz wiążące się z nimi problemy. Nic więc dziwnego, iż coraz bardziej uciekamy w stronę myśli pesymistycznych. Neguje się prawdę (bo przecież nie wiadomo, czy w ogóle taka istnieje), neguje się dobro oraz wszelki byt jako fundament poznania, postępowania czy istnienia. Energia życiowa zmierza ku niczemu, a my możemy jedynie zaakceptować taki stan rzeczy. Czy naprawdę nie można poradzić sobie z tak postępującym nihilizmem? Cóż, Nietsche kiedyś powiedział: “wszystkie rzeczy widzimy przez głowę ludzką i głowy tej uciąć nie możemy”. Zespół Ninja Episkopat spróbował rozwiązać tę bolączkę, a przynajmniej tak sugeruje okładka najnowszej płyty “All Thoughts Are Bad Thoughts”, gdzie ninja odcina pewnemu delikwentowi ową część ciała.
Na samym początku należy wspomnieć o największej wadzie albumu, a konkretnie — jego beznadziejnym wydaniu. Oczywiście, okładka zaprojektowana przez Calum Milesa jest świetna, ale brakuje tam przedruku tekstów piosenek. Krążek zdaje się być mocno koncepcyjny, słychać, że artyści realizują pomysł i wizję, którą pragną słuchaczowi przekazać. Dzieje się to często za pomocą zniekształconych głosów oraz wokali, przez co trudno zrozumieć jakiekolwiek słowa. Słów tych nie można jednakże nigdzie odszukać, zarówno w Internecie jak i na rzeczonym opakowaniu płyty. Pozostaje jedynie frustrować się, czy nasze interpretacje rzeczywiście są tym, co chcieli przekazać artyści.
Na szczęście nie samym tekstem przecież muzyka stoi, lecz przede wszystkim dźwiękiem. A ten jest pierwszej klasy. Pierwszy utwór to niesamowicie hardrockowy kawałek, z powtarzającymi się jak mantra dźwiękami saksofonu, który zupełnie nie brzmi tutaj jak jazzowy instrument. Pełni on bardziej rolę gitary elektrycznej mającej za zadanie porywania publiczności mięsistymi, zapadającymi w pamięć riffami. Perkusja jest stosunkowo prosta, ale żywiołowa i idealnie pasująca do całości. Patrycja Wybrańczyk używa głównie werbla, który dominuje jej styl gry. Czasem aż szkoda, że chłopaki nie dali jej więcej przestrzeni, by zaszaleć solową improwizacją.
Cudowne są tu również syntezatory, ale — podobnie jak z treścią śpiewanych utworów — okładka również milczy na temat tego, kto na nich “grał”. Mamy bardzo ciekawą paletę barw, wcale nie dominującej ścieżki dźwiękowej, ale raczej tworzącą świetne podwaliny pod sekcję rytmiczną i riffy Alexa Clova.
Później, choć jest już minimalnie mniej intensywnie, longplay nie zwalnia tempa. Właściwie tylko jeden utwór utrzymany jest w nieco spokojniejszej konwencji i jest to Restless Ruminations, oczywiście też brzmiący rewelacyjnie. Trochę szkoda, że “zgromadzenie Episkopatu” nie zaproponowało więcej tego typu kompozycji, aczkolwiek dzięki temu album jest mocno zwarty i nie zostawia miejsca na nudę.
Po przesłuchaniu krążka walczyły ze mną dwie emocje. Z jednej strony podziw wobec muzyków, którzy potrafili stworzyć tak fajne i intensywne doznanie. Z drugiej — nihilistyczny smutek, o którym wspomniałem na początku tekstu. Właściwie nie ma tu nadziei, jest tylko złość i krytyka otaczającej rzeczywistość. Wybuch energii gniewu. Pięknej energii, ale jednak negatywnej. Nie jest to płyta, którą można sobie włączać do spania albo do pracy. Nie jest to też płyta, która motywuje do działania i do której tańczymy na imprezie. Wręcz przeciwnie. Słuchanie nagrań to wręcz metafizyczne odczucie, które jednakże pozostawia słuchacza w smutnej impresji.
Podczas “Letniej Akademii Jazzu” miałem przyjemność słuchać na żywo norweskiego saksofonisty Kjetil Møstera. Zarówno on, jak i jego współpracownicy, w wersji “live” przypominali trochę styl Ninja Episkopatu. To było rewelacyjne doświadczenie i podejrzewam, że Alex Clov, Patrycja Wybrańczyk i Mojżesz Tworzydło dopiero na żywo uwalniają cały artystyczny potencjał. Niewątpliwie, warto posłuchać tego świetnego albumu, jakim jest omawiany “All Thoughts Are Bad Thoughts”, ale jeżeli będziecie mieli Państwo możliwość spotkania tego składu na żywo, zapewne będzie jeszcze lepiej. Trzymam kciuki za kolejne tak świetne wydawnictwa i aby tytułowe “złe myśli” raczej motywowały do tworzenia sztuki, aniżeli demotywowały w jakimkolwiek innym aspekcie.
Żyjemy w najlepszej epoce dla jazzu w Polsce. Przynajmniej pod względem muzycznym. Nie mam co do tego wątpliwości. Weźmy na przykład poziom sekcji rytmicznych, w tym konkretnie kontrabasistów. Owszem w tzw. złotej epoce, w czasach Komedy, Stańki, Namysłowskiego, Trzaskowskiego, Ptaszyna itd., mieliśmy fantastycznych pianistów, trębaczy, saksofonistów, ale jeśli chodzi o kontrabasistów i perkusistów, to dobrych muzyków nie było wśród nich za wielu, a tych na światowym poziomie... można było policzyć na palcach jednej ręki. Dzisiaj sytuacja jest zupełnie inna. Iluż my ich teraz mamy! I to nie tylko dobrze grających, ale coraz częściej także kreatywnych, myślących nowocześnie i mających własne muzyczne idee. Wystarczy zaledwie wymienić kilka nazwisk, aby pokazać jak wiele się zmieniło: Michał Barański, Sławomir Kurkiewicz, Ksawery Wójciński, Andrzej Święs, Wojciech Pulcyn, Mariusz Bogdanowicz, Jacek Niedziela-Meira, Marcin Oleś, Jacek Mazurkiewicz, Franciszek Pospieszalski, Max Mucha, Alan Wykpisz, Michał Aftyka, a nie wymieniłem pewnie nawet połowy tych które należałoby wymienić. Wśród nich nazwiska muzyka, który regularnie "łapie się" w trójce najlepszych kontrabasistów w dorocznej ankiecie Jazz Forum, czyli Piotra Lemańczyka.
Wymieniam go tutaj, bo to on jest spiritus movens odpowiedzialnym za powstanie "Lutosi". A jest to album wyśmienity pod każdym względem, co jest tym bardziej zdumiewające, że jak wiele najlepszych nagrań, powstał trochę przypadkiem, jakby od niechcenia i bardzo szybko, w ciągu zaledwie siedmiu godzin (sic!) przed wyjazdem Maji Babyszki na studia do Berklee College of Music. Jak Lemańczyk wyznaje w wywiadzie jaki Rafał Zbrzeski przeprowadził z nim dla Jazz Forum początkowo chciał nagrać swoje kompozycje w trio z pianistą Dominikem Wanią i perkusistą Michałem Miśkiewiczem, ale ostatecznie na perkusji zagrał dobry znajomy z jego "elektrycznego składu" (album "Boost Time" Piotr Lemańczyk Electric Band) Adam Golicki i debiutantka, utalentowana pianistka Maja Babyszka i - paradoksalnie - dobrze się stało!
Po pierwsze Golicki z Lemańczykiem grają razem od dawna, dobrze się rozumieją i to doskonale słychać na tym nagraniu. Co więcej ich wspólne eksperymenty z brzemieniem "fusion" być może ułatwiły Lemańczykowi decyzję by na tym nagraniu używać tak dźwięku kontrabasu jak sześciostrunowej gitary elektrycznej, a to znakomicie dodało różnorodności brzmieniu zespołu. Rzadko słyszy się grę kontrabasu, perkusji i fortepianu nie tylko tak perfekcyjną technicznie, ale tak ekstatycznie, żywiołowo, tanecznie brzmiącą. W tym kontekście duże brawa należą się młodej pianistce, która tym nagraniem zgłasza swoje uzasadnione pretensje do grona najbardziej utalentowanych polskich pianistek jazzowych obok znanych Joanny Dudy, Agi Derlak i Kasi Pietrzko, czy debiutujących niedawno na przykład Anny Jopek i Agi Gruczek.
A zatem to nagranie to sukces, który jednak byłby niemożliwy bez kompozycji Piotra Lemańczyka, który napisał wszystkie z wyjątkiem jednego utworu na płycie, który jest autorstwa Witolda Lutosławskiego. Od wielu lat jestem wielbicielem talentu Lemańczyka i zawsze ceniłem jego grę na kontrabasie. Potem ucieszyło mnie niezmiernie, że poszerzył swój język muzyczny o grę na gitarze basowej. Zawsze był muzykiem o własnym brzmieniu, świetnym pod każdym względem, ale... jego kompozycje nie zachwycały mnie. Były dla mnie zbyt trudne, intelektualne, "trzecionurtowe". Tym większym dla mnie zaskoczeniem jest, że materiał nagrany tak spontanicznie na tej płycie paradoksalnie o wiele bardziej przypadł mi do gustu. Kompozycje zachowały charakterystyczne dla Lemańczyka wyrafinowanie, elegancję, dojrzałość, ale zyskały na charyzmie, łatwiej wpadają w ucho, nigdy nie ocierając się o banał. Każda przynosi coś świeżego, nowego, ale podanego w atrakcyjnej formie. Myślę, że Mistrz Lutosławski, gdyby miał okazję słuchać tej muzyki, nie tylko interpretacji swojego utworu, uśmiechnąłby się nieraz życzliwe. Znana jest przecież jego wypowiedź, że komponuje, aby "znaleźć tych, którzy czują tak samo, jak ja..” i chciał to osiągnąć przez "maksymalną uczciwość, szczerość wyrazu". I dokładnie to stanowi o pięknie i wyjątkowości "Lutosi". Brawo.
PS. Zwyczajowo umieszczamy w tym miejscu link, który umożliwia zapoznanie się czytelnikom z próbką muzyki z albumu. Ale w tym przypadku muzyka wyszła jedynie w formie płyty CD dołączonej do magazynu Jazz Forum. Mamy wielką nadzieję, że z czasem uda się ją opublikować na serwisach streamingowych, bo szkoda byłoby, aby tak wyśmienita muzyka pozostała dostępna jedynie dla prenumeratorów - skądinąd wyśmienitego! - pisma.
Niemal równo 14 lat temu miałem okazję posłuchać debiutanckiej płyty zespołu o nazwie Jazzpospolita zatytułowanej "Almost Splendid" i napisać na jej temat tekst, jeden z pierwszych na tym blogu. Od tamtej pory Jazzpospolita, wtedy zupełnie nieznana, przeszła długą drogę, wydając wg moich obliczeń (licząc z najnowszą) osiem płyt, zdobywając wierną publiczność w Polsce i koncertując z sukcesem nie tylko w naszym kraju. Przez ten okres język muzyczny wypracowany przez tę formację pzostawał zasadniczo taki sam, ale od jakiegoś czasu w składzie grupy zacząły zachodzić zmiany i obecnie z jej oryginalnego składu pozostał jedynie twórca zespołu i jego lider kontrabasista Stefan Nowakowski. Dla brzmienia tego bandu zawsze kluczowym instrumentem była gitara, na której kiedyś przez wiele lat grał w zespole Michał Przerwa-Tetmajer, którego zastąpił potem Łukasz Borowicki (polecam tekst na temat jego najnowszej płyty "Rituals"), a na najnowszej płycie kolejny młody talent Michał Milczarek. Co ciekawe zmiany nastąpiły też na pozostałych instrumentach, bo weteranów klawiszowca Michała Załęskiego i perkusistę Wojciech Oleksiaka zastąpili ciekawy młody pianista Miłosz Oleniecki i znany perkusista Wojtek Sobura.
Po tak mocnym składzie można się było spodziewać wiele i okazało się, że te wszystkie zmiany personalne zaowocowały powstaniem muzyki, która dla Jazzpospolitej jest radykalną zmianą w stosunku do muzyki jaką tworzyła do tej pory. Ta zmiana jest w istocie osnową tej płyty i może być dla wielu fanów zespołu pewnym szokiem. Aby to wytłumaczyć chciałem znów jeszcze na chwilę wrócić do mojej recenzji debitanckiej płyty Jazzpopolitej, bowiem w zadziwiajacy sposób, to co tam wtedy pisałem pozostało aktualne do dzisiaj. Dziwiłem się mianowicie temu dlaczego w polskim jazzie dominują z jednej strony hardkorowy mainstream a la klan Marsalisów, a z drugiej strony free jazz w swoim najbardziej awangardowej i mało przystępnej formie. Brakowało natomiast środka, jazzu nowocześnie zagranego, ale przystępnego, czesto inspirowanego rytmami tanecznymi, całego tego continuum od acid jazzu, po nu jazz, zahaczającego o klimaty a la Ninja Tune. Takich płyt zawsze było u nas bardzo mało, a wielka szkoda, i tę lukę próbowały wypełnić takie formacje jak Contemporary Noise Sextet, Pink Freud czy Jazzpospolita właśnie. Nigdy się to do końca nie udało i polscy muzycy nie wykorzystali fali zainteresowania publiczności tą muzyką, która na świecie przeżywała rozkwit, o czym świadczą sukcesy takich zespołów jak The Cinematic Orchestra, GoGo Penguin, Portico Quartet, Mammal Hands, BadBadNoGood czy Lamb.
Wszakże dziś jest już chyba na to za późno, bo ten język zdaje się już cokolwiek trącić mychą, a publiczność i krytycy, wydają się już oczekiwać czegoś świeższego. To nie przypadek, że także polskie zespoły poruszające się w tej estetyce przeżywają pewien kryzys. Contemporary Noise Sextet rozpadł się, Pink Freud zwolnił tempo, a Jazzpospolita nie tylko całkowcie przemeblowała skład, ale i przemodelowała swój muzyczny język.
Właściwie "starą" Jazzpospolitą usłyszymy jedynie w pierwszym utworze na płycie zatutułowanym "Atole", w którym dominować będzie wpadająca w ucho melodia i taneczny, transowy rytm. Już jednak od pierwszego utworu słyszymy też zmianę: brzmienie jest bardzo oszczędne, a granie delikatne. Szlagierową przebojowość muzyki Jazzpospolitej z poprzednich płyt zastępuje ambientowa przestrzeń (szczególnie udany "Eter"), w której rolę dominującą odgrywają środki sonorystyczne z zachowaniem minimalistycznego i transowego charakteru muzyki. Właściwie cała muzyka na płycie jest dekonstrukcją szlagierowego języka nu jazzu, który słyszymy wyraźnie w pierwszym utworze, z którego jak płatki róży, muzycy w kolejnych utworach odrywają niepotrzebne ich zdaniem elementy, by w ostatnim, tytułowym "Obiekcie", zostawić tylko przestrzeń, wolność i brzmienie. Nawet okładki płyty jakby wskazują na taką właśnie interpretację, bo chociaż na jej pierwszej stronie widzimy obiekt - bogato ornamentowaną kolumnę - to na ostatniej już tylko jej zarys, który wypełnia tylko, a może aż, pustka.
Patrząc z tej perspektywy na najnowszy album Jazzpospolitej, warto przede wszystkim tej płycie poświęcić odrobinę uwagi, bo od wielbicieli "starej" Jazzpospolitej wymaga ona pewnego wysiłku i chęci zanurzenia się w nowy dźwiękowy świat. Tak było w moim przypadku: pierwszy odsłuch był frustrujący, bo ciagle szukałem znanego mi brzmienia tego zespołu, ale kolejne odsłuchy otwierały mi nowe perpsektywy i zacząłem coraz bardziej doceniać wysiłek muzyków włożony w odświeżenie koncepcji swojego grania. I pojawiło się większe zainteresowanie, szacunek i uznanie, zwłaszcza że muzyka okazuje się świeża, wspaniale zagrana, pełna zupełnie nowych pomysłów, wcześniej nie słyszalnych niuansów. Słowem, brawo dla Jazpospolitej, nowej Jazzpospolitej, za odwagę i za z sukcesem zrealizowaną zmianę koncepcji swojego grania. Rzecz na pewno rzadka, wymagająca mądrości, dużej pracy i odwagi, tu się to udało, i z przyjemnością polecam to nagranie, a Jazposspolita dołącza do nielicznego grona combo w polskim jazzie, którym - jak np. RGG - udało się siebie wymyślić na nowo.
Włodzimierz Nahorny – fortepian Mariusz Bogdanowicz – kontrabas Piotr Biskupski – perkusja Piotr Schmidt – trąbka
„Freedom Book/Echoes of Heyday (Plaża Rozstań)” (2022)
Wydawca: SJRecords
Tekst: Paweł Ziemba
Włodzimierz Nahorny to muzyk pamietający czasy sekstetu Trzaskowskiego. Doskonale porusza się w obszarach muzyki freejazzowej, melodyjnych piosenek jak i nostalgicznych radiowych przebojów („Jej Portret „). Charyzmatyczny, pełen wigoru artysta, zaskakuje nas po raz kolejny płytą, która w mojej ocenie, jest pewnym przełomem w jego dotychczasowej twórczości.
Po serii koncertów z 2021 roku (zagranych wspólnie z: Schmidt, Nahorny, Bogdanowicz i Biskupski) Nahorny decyduje się na zaproszenie Schmidta do studia i zarejestrowanie w składzie poszerzonym do kwartetu sesji, której efektem jest płyta „Freedom Book/Echoes of Heyday”.
Album został wydany na kompakcie oraz w wersji winylowej - uboższej o trzy kompozycje i zmienionej kolejności utworów. Oba wydawnictwa zostały opublikowane przez SJ Records. Tym samym działające ponad 30 lat trio Nahornego z kontrabasistą Mariuszem Bogdanowiczem i perkusistą Piotrem Biskupskim urosło do formatu kwartetu. Mam nadzieję, że nie będzie to jedyna płyta nagrana w tym składzie.
Nie jest to takie oczywiste, aby starzy MISTRZOWIE nadal pozostawali aktywnymi muzykami, komponowali, jeździli w trasy koncertowe, zapraszali do współpracy muzyków o kilka dekad młodszych od siebie. Co prawda Włodzimierz Nahorny nie jest jedynym MISTRZEM, wyłamującym się wielu regułom. Mamy szczęście nadal móc słuchać i oglądać występy kwartetu Jana Ptaszyna Wróblewskiego, który w ubiegłym roku ukończył 87 lat.
Nie jest moja intencją porównywanie obu Panów ani pisania laurki dla Pana Włodzimierza. Natomiast myślę, że fakt posiadania tak ogromnego bagażu doświadczeń życiowych i artystycznych oraz wiek artysty uprawniają mnie do spojrzenia na tę płytę z innej perspektywy.
Kwartet Nahornego stworzył jedną z najbardziej melodyjnych płyt jakie ukazały się na naszym rynku. To przykład nagrań, które należy cenić za melodyjne szczegóły i strukturę; Za śmiałe otwarcie na nowe brzmienia i interpretacje; Połączenie młodości, żywiołowości i wyobraźni muzycznej Schmidta z lirycznym, refleksyjnym, grającym gdzieś nadal głęboko w duszy freejazzowym feelingiem Nahornego - muzyka pełnego energii i nowatorskich koncepcji.
„Freedom Book /Echoes of Heyday” to podróż przez świat melodii, struktur, fraz do której zaprasza nas Nahorny wraz z kolegami z zespołu. Jak w słowach znanego standardu jazzowego Stardust: „Miłość jest teraz gwiezdnym pyłem, muzyką lat, które minęły…” Nahorny rozsypuje na słuchaczy swój „pył” emocji, umiejscowionych na obu końcach, gdzieś między radością a smutkiem, które nigdy nie puszczają, nawet w ciszy.
To co czyni tę płytę inną od poprzednich nagrań tria to gra Piotra Schmidta, który (może z racji różnicy pokoleniowej, doświadczeń, potrzeby ducha) wyraźnie odmiennie interpretuje kompozycje Nahornego. Fakt ten tworzy interesujący kontrast między muzykami, a chropowate, czasami ostre brzmienie trąbki, ku mojemu zadowoleniu, dodaje albumowi drapieżności i pikanterii.
„Freedom Book / Echoes of Heyday” jest stylistycznie spójna. Muzyka zawarta na krążku oferuje dużo powietrza i pomimo czasem ostrej gry Schmidta na trąbce, jest kojąco spokojna, pełna refleksji i nostalgii. Nahorny nie rozczarowuje ani na moment. Jego kompozycje to istna poezja i słowiański romantyzm, pełne spontanicznych, zaskakujących zwrotu akcji.
Muzyka urzeka nastrojem, melodyjnymi, leniwie przeplatającymi się improwizacjami trąbki i fortepianu. Nahorny to pianista o niespotykanej wrażliwości. Przemawia do nas osobistym, sobie tylko właściwym głosem. Ciekawe frazowania, rozbudowane harmonie nie pozbawione jednak melodyjności robią wrażenie i utrzymują słuchacza w ogromnej bliskości muzycznego przekazu. Muzyka jest komunikatywna, co nie znaczy łatwa. Natomiast sposób w jaki jest nam słuchaczom podana sprawia, że trudno się od niej oderwać.
Album otwiera „Childhood Memories”. Kompozycje tę znamy z poprzedniej płyty Nahornego „Ballad Book”. Piękna kompozycja zagrana bardzo spokojnie. Przebija z niej nostalgia i pewien żal za minionymi czasami. Delikatnie grane dźwięki fortepianu uzupełnione kontemplacyjną grą trąbki Schmidta wprowadzają nas w klimat całego albumu.
Bardzo ciekawą kompozycją jest „No Bossa”, która ma w sobie coś magicznego. Utwór utrzymany w latynoamerykańskim klimacie, mnie osobiście kojarzy się z melancholijną muzyką Hawany. Myślę, że każdy z Państwa w tych brzmieniach odnajdzie swoje obrazy pasujące do nastroju i klimatu tego nagrania.
Zwracam uwagę na sposób frazowania Nahornego - piękny, spokojny, liryczny.
„Riders of Destiny” – to energiczna kompozycja, a to za sprawą samego Nahornego, który gra rytmicznie, tworząc przestrzeń do pełnego wybrzmienia trąbki Schmidta.
Można oczywiście zarzucić Nahornemu, że tym albumem nie wnosi zbyt wiele jako kompozytor, bo przecież osiem z jedenastu utworów to kompozycje znane niejednokrotnie z wcześniejszych jego nagrań. Jednak dodanie trąbki Piotra Schmidta wniosło wiele nowego do brzmienia i interpretacji tych utworów.
Dodatkowo, na krążku pojawiają się trzy kompozycje o otwartej formule grania i tym samym tytule „No Dance Game” (numery od 1 do 3). Są one dowodem nadal żywej, niczym nie ograniczonej freejazzowej natury Nahornego. Utwory przypominają ecm-owski styl lat 70-tych i demonstrują umiejętności i otwartość wszystkich członków kwartetu na prowadzenie zbiorowej improwizacji.
Pozycją całkowicie premierową na płycie jest kompozycja „Prime Time”, w której Piotr Schmidt w swojej nastrojowej grze na trąbce prowadzi dialog z fortepianem Nahornego. Znakomita gra sekcji rytmicznej spina całość, tworząc tło dla poszczególnych solistów. W utworze tym możemy posłuchać pięknego sola w wykonaniu Mariusza Bogdanowicza na kontrabasie.
Wielkość tej płyty to wielkość Nahornego – kompozytora, pianisty, saksofonisty, muzyka kompletnego; Dojrzałego i świadomego swoich możliwości; Przez wielu krytyków nazywanego Chopinem jazzu. „Freedom Book/Echoes of Heyday” pomimo faktu, że zawiera wcześniej znane kompozycje, jest albumem ciekawym, śmiałym, pełnym ciekawych, zadziornych momentów a jednocześnie charakterystycznej dla pianisty delikatności. To również doskonały przykład projektu łączącego muzyczne pokolenia. Piotr Schmidt z wyczuciem i szacunkiem podszedł do kompozycji Nahornego, wnosząc świeżość, kreatywność oraz nieoczywistość muzyki. Brakuje na naszym rynku takich projektów, a efekty mogą być znakomite. Wielkie brawa i gratulacje dla muzyków!
Leszek Kułakowski – fortepian/piano Anna Fabrello – sopran/soprano Łukasz Załęski – tenor Adam Żuchowski – kontrabas/double bass Tomasz Sowiński – perkusja/drums
Orkiestra Polskiej Filharmonii „Sinfonia Baltica” im. Wojciecha Kilara/Wojciech Kilar Sinfonia Baltica Philharmonic Tadeusz Wicherek – dyrygent/conductor
Leszek Kułakowski nie na darmo nazywany jest przez krytyków wizjonerem jazzu oraz guru Trzeciego Nurtu, łączącego świat jazzu z muzyką klasyczną. Płyta Beautiful Jazzy Opera jest na to świetnym dowodem. Artysta wziął na warsztat kultowe wręcz arie operowe Pucciniego, Moniuszki, Denzy czy Bizeta oraz ludowe melodie z Kaszub. Powstał zaskakujący i zachwycający mariaż dwóch estetyk, które wydają się nie mieć ze sobą za wiele wspólnego. Muzyka klasyczna kojarzona z powagą, trzymaniem się szytywno zasad, spotkała się ze swobodą i spontanicznością jazzu.
Aby osiągnąć taki efekt, Kułakowski konsekwentnie stosuje podobny schemat we wszystkich swoich aranżacjach na płycie „Beautiful Jazzy Opera” . Najpierw używa głosów sopranu i tenora do zaprezentowania głównego tematu utworu i bazowej linii melodycznej, która jest dobrze znana słuchaczowi. Jednak już od początku następuje zmiana, zdziwienie, bowiem instrumentarium bywa już od razu niespotykane. Oto pięknym ariom sopranu lub tenora towarzyszy jazzowy set, wprowadzający pewnego rodzaju niepokój, zaskoczenie, ale i ciekawość jak to się potem rozwinie. Jak tylko słuchacz oswoi się z wiodącym tematem, temat ten jest płynnie przechwytywany przez fortepian maestro Kułakowskiego i z silnym wsparciem sekcji Żuchowskiego i Sowińskiego podlega wariacjom na różne sposoby do tego stopnia, że odbiorca wręcz traci pierwotny kontekst z główną linią melodyczną utworu.
Jednak przejścia te są tak płynne i tak naturalne, że nie generują niepokoju i dyskomfortu, wręcz przeciwnie, wzbudzają ciekawość i głód dalszego słuchania, a towarzyszy temu pytanie co się dalej wydarzy. A co się wydarza? Otóż czasem dostajemy powrót do pierwotnej, znanej nam linii melodycznej, wsparty poprzez użycie instrumentarium orkiestry symfonicznej. Główny temat przywołany przez sopran lub tenor, ale tu znowu zaskoczenie, bo aranżacje przypominają hollywoodzki rozmach muzyki filmowej. Innym znowu razem solistka rozpoczynając od klasycznej estetyki, płynnie przechodzi do jazzowych wokaliz, używając pełnej skali swojego wspaniałego głosu, a słuchacz jest zauroczony i zadziwiony jak to możliwe, że tak różny sposób ekspresji muzycznej prezentowany jest przez tą samą artystkę. Dzięki tym zabiegom znane melodie nabierają nowej jakości i stają się zupełnie nowymi utworami muzycznymi. Wprawiają w zachwyt zarówno koneserów muzyki klasycznej jak i wyznawców jazzu. Czyli na przykład mnie, a mam nadzieję, że zaciekawią i zachwycą również moich czytelników.
Emil Miszk – trąbka Piotr Chęcki – saksofon tenorowy Jakub Klemensiewicz – saksofon barytonowy Paweł Niewiadomski – puzon Michał Zienkowski – gitara Mikołaj Basiukiewicz – fortepianKonrad Żołnierek – kontrabas Sławek Koryzno – perkusja
Trzeci album Syndykatu dowodzonego przez Pana Miszka. Zapis koncertu w Studiu Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego, który odbył się wiosną 2021 i który wydano w ekspresowym tempie - już latem 2022. Zatem i ja się dostosuję - opisuję moje wrażenie pod koniec roku 2023. Przynajmniej będzie okazja, aby fanom muzyki improwizowanej przypomnieć ten album. Album dość niezwykły z wielu względów. Co ciekawe: koncert ten, nagrany dla Programu Drugiego PR przez trzy lata można sobie było OBEJRZEĆ w internecie. Niestety - "Dwójka" to video niedawno usunęła. Zatem płyta pozostaje jedynym dokumentem tego wydarzenia.
Osoby Pana Emila i Jego kompanów nie ma potrzeby przedstawiać, bowiem powszechnie znane są: twórcze ADHD, stachanowska aktywność i mrówcza pracowitość środowiska artystów z okolic Zatoki Gdańskiej. Artystów takich jak Pan Emil - czyli grających jednocześnie w 50 projektach i myślących już o 50 następnych. Miszkowy Syndykat Soniczny debiutem "Don't Hesitate" i jego kontynuacją "Artificial Stupidity" zyskał uznanie amatorów muzyki błyskotliwej, modernjazzowo eklektycznej acz klasycznymi wpływami znamiennej. Niemniej ambitny lider przedsięwzięcia postanowił, że pora na zmiany, pora wymyśleć się na nowo. I wymyślił.
Pierwszą zmianę widzę na początku - trzymam w rękach album z bardzo intrygującą okładką. Okładki poprzednich płyt wpisywały się idealnie popularny w polskim jazzie trend pt. "zniechęcić do zapoznania się z zawartością". Tym jednak razem patrzy na mnie monochromatyczna ludzka głowa pokrojona w kromki, jak świeży chleb. Nic, tylko masłem posmarować. Pierwszy plus.
Druga zmiana to podejście do formy i receptury. W miejsce dość zwartych i ewidentnie zakomponowanych utworów Syndykat funduje nam 40sto minutową kolubrynę - suitę, podzieloną na 4 dłuuuugie, choć znacznie odmienne od siebie fragmenty. Od razu słychać, że jest to dzieło otwarte, dające pole do swobodnych improwizacyjnych wycieczek. Wg wykładni oficjalnej tytuł płyty pochodzi od terminu "from scratch" - od zera, od nowa. Ja się jednak skupiam na słowie "scratch" - szkic, albo - a co tam! - bazgroły. Zwłaszcza słychać to we części "III", czyli partytura złożona z kilku symboli na pięciolinii - i jedziemy panowie, w nieznane.
Trzecią zmianę także rychło można usłyszeć. Podniebny i "jasny" sax alt Pana Kuby Więcka został zastąpiony growlingiem saxu tenorowego Pana Klemensiewicza, co nadaje dźwiękom większej siły rażenia, zwłaszcza we fragmentach że tak powiem - bigbandowych. Kolejny plus.
A zatem suita - 40 minutowy fresk dźwiękowy. Otwierający "I" to nieśpiesznie rozwijający się z nicości opus, w którym usłyszymy wpływ muzyki współczesnej, z częstymi w twórczości Pana Miszka fragmentami progresywnymi, zwłaszcza w kulminacjach, kiedy dęciaki (ach ten puzon z barytonem) zapodają ciężką, crimsonowską riffownię. Następny, pełen powietrza i przestrzeni "II" spoczywa na barkach Pana Zienkowskiego. Najpierw jego gitara natarczywym ostinanto buduje niepokojący klimat i konstrukcję bazową dla pozostałych muzyków. Gdy zaś to ostinanto przejmie kontrabas, gitara zaczyna swój solowy - równie niepokojący - poemat. Jeśli "I" można opisywać słownictwem progresywnym, to "II" przywołuje nieco motorykę krautrockową. Fragment "III" - bardzo intuitywna wyprawa sonorystyczna na terytoria, które penetruję nie często, ale za sprawą albumów Pani Kamili Owczarek od pewnego czasu nabrały dla mnie specyficznego uroku i powabu. Zwieńczenie, czyli "IV" rozpoczyna się szaleństwami free Pana Chęckiego i kolegów, by stopniowo nabierać formy coraz bardziej uporządkowanej, w której moją uwagę zwraca bardzo barwna i zmienna gra perkusji Pana Koryzno.
Album ciekawy i nienudny, choć wymagający uwagi i skupienia. Nagrodą jest odkrywanie detali, smaczków oraz dowodów pomysłowości i wyobraźni muzyków, zwłaszcza w improwizacjach. Pan Miszk na pewno zaproponował coś nowego w muzycznym języku Sonic Sindicate - coś, co można rozwijać na koncertach. Czy tak w istocie nastąpi - to jest zupełnie inne zagadnienie. Dość powiedzieć, że o Sonic Sindicate od dłuższego czasu głucho i cisza w eterze... Trochę mnie to niepokoi...
Panie Emilu - sugestia ode mnie. Pan może zbierze chłopaków - tak wiem, że minęło kilka lat i niektórzy to już gwiazdy - ale może się uda. Pojedźcie w miejsce, które Pan doskonale zna - to z widokiem na Śnieżnik. Tam jakieś dobre fluidy są. Fajne płyty tam powstają. Powodzenia!
Adam Witkowski - guitar, DIY electric rababa, Krzysztof Topolski - drums, synth, underwater soundscapes
"Woda (2017)
Autorka tekstu: Marta Kazimierczak
Zanurzam się w ciemnej wodzie. Mam na sobie maskę tlenową, skafander nurka. Słyszę szumy głębin i bicie własnego serca. Opuszczam się niżej, w czernio – granat. Przesuwam morską zgniłą roślinność – przepływam w głąb.
A nie, jednak siedzę w aucie i odsłuchuję płytę WODA, Krzysztofa Topolskiego i Adama Witkowskiego. Na zewnątrz zawierucha śnieżna, siedzę bez ogrzewania, żeby akumulator nie siadł. Ale całe szczęście rozgrzewa mnie energetyczny rytm piosenki nr 2, CIERNISKO. Poszłabym w chaotyczne tany z tą monotonną, ale wkręcającą perkusją i trochę nieskładną w 4-tej minucie improwizującą gitarą. Utwór wprowadza mnie, ni to w amok, ni to w medytacje, mimo że nadal siedzę w zimnym aucie. Instrumentalne znane dźwięki przeplatane są z takimi, imitującymi świat wodny. (Niebywałe, ale zabieg artystyczny! Pewnie dlatego płyta nazywa się woda.) Trochę ironizuję, ale faktycznie czuję się jak w mrocznej, podwodnej maszynie i mam wrażenie, że przemierzam oceaniczne przestrzenie, pewnie w jakimś celu.
Hydrozagadka. Trochę orientalny free jazz, zabawa muzyczna.. Ale tu nic nie umiem sobie wyobrazić. Klimat kojarzy mi się z czasami przedpandemicznymi, z szalonymi abstrakcyjnymi jam sessions, w łódzkim klubie Pop’n’Art, kiedy po pracy w biurze szłam pobyć z ludźmi. Nawet nie porozmawiać, ale właśnie po to by wspólnie grać spontanicznie, bez celu i bez nut. W 4-rtej minucie, hydrozagadka mnie do siebie przekonała i czuję jej energię. Ten utwór tak naprawdę jest dla mnie zagadką, czemu właściwie jest na tej płycie. Osobiście nie widzę tu połączenia z wodnym światem. ……. Ale może być, - fajny. Dobre 4 z plusem.
Przechodzimy dalej. Oblężenie Sopotu. Już wróciliśmy pod wodę. Wciskam ważne przyciski w kokpicie. Udaję, że wiem co robię. Jestem znów w łodzi podwodnej, płyniemy. Maszyna rzęzi, elektrony przepływają. Nie słyszę własnych myśli. Próbuję porozmawiać z kapitanem, ale dolatuje do mnie co któreś słowo. O coś się mnie pyta, a ja z uśmiechem potakuję, kompletnie nie wiedząc o czym była mowa.
Plug in the water. Stukające krople deszczu, albo to jest gotująca się w metalowym kubku woda. I zaczyna się free jazzowe, elektryczne szaleństwo, z szumami i przesterami. Niby błędy i wpadki, ale nie. Mają swój charakter i nostalgię za czymś. Pewno za przeszłością. Za orientalnym krajem. Celowałabym w Egipt lub Maroko. Gdzie chodziło się po rozgrzanym targu, zaraz obok pustyni. Oglądało się ręcznie wykonane dywany i ozdoby, próbowało się przepysznych owoców, niesuszonych fig na przykład. Niektórzy sprzedawcy, na wiklinowych talerzach powystawiali owoce morza, krewetki i ośmiornice. Tłum ludzi w burkach otoczył Cię z każdej strony. Przechodnie niecierpliwie lecą ogarnąć sprawunki, przepychają się i trącają ramieniami. Suche powietrze w nozdrzach. Szukasz oazy z wodopojem i palmami. Szukasz cienia, chłodu i odpoczynku. Chcesz się napić słodkiej wody i odetchnąć, pełną piersią tlenu. Powietrze napełnia płuca i głowę. Nie ma Cię.. Jest muzyka.
do małego sklepu muzycznego, który prowadzi znany wszystkim w mieście Człowiek Który Się Zna wchodzi młodzieniec o spłoszonym spojrzeniu, cały niewinny jak mazowiecki, wiosenny poranek. Wyjmuje z uszu dudniące słuchawki, uśmiecha się, bo spostrzega, że tym razem nie buszują tu stali, niemodnie odziani bywalcy, których się wstydzi, bo oni też się znają, toteż spieszy wprost do lady i dopadłszy jej stawia pytanie, które każdy raz w życiu zadać musi: ja bym chciał posłuchać dżazu lecz się nie znam i nie wiem od czego zacząć. Co pan poleci?
Człowiek Który Się Zna taksuje go z wyższością wzrokiem, potem pewnym ruchem wyjmuje płytę, lekko puka palcem jej tekturową, białą okładkę z piękną damą i powiada: to bym polecił. Zapada krępująca cisza, bo młodzieniec nie przygotował sobie żadnych pytań dodatkowych i właśnie je układa, gdy wyręcza go sprzedawca: to jest „Parallel” trzecia płyta Agi Derlak, fenomenalnej pianistki, kompozytorki parającej się edukacją muzyczną, którą nagrała ze swoim septetem i z Atom String Quartet.
Tyle trudnych słów na raz. Kwartet, septet, Derlak, atom i w dodatku string. Młody człowiek zapomniał języka w gębie. Właściciel to wie, bo niejeden gołowąs stawał przed nim z podobnym życiowym dylematem, więc zaczyna wygłaszać:
Po pierwsze, wydaje mi się, że to głęboko przemyślana muzyka, taka tip-top, akuratna w każdym dźwięku. Jest trochę tak, jakby cię ktoś prowadził za rękę po galerii i pokazywał najładniejsze obrazy. Po drugie, nie ma tam ani chwili odpoczynku, jest z dołu do góry i z góry na dół, głośno i cicho, szybko i wolno, mocno i łagodnie. Po trzecie - i to ci się może głównie spodobać - choć zmian tempa, zawrotów i zawijasów na płycie jest bez liku, to przecież klamrują się zawsze melodyjnie, do czego ucho samo się nadstawia. Po czwarte, masz tu jedenaścioro doskonałych fachowców, którzy wprawdzie odważnie i ochoczo używają swoich instrumentów, dzięki czemu na płycie raz przewodzi trąbka, innym razem saksofony, a ostatni dziewiąty utwór to prawdziwy popis sekcji rytmicznej, gdzie perkusja na koniec pięknie niesie cię w siną dal – jednak od pierwszego do ostatniego dźwięku nad wszystkim króluje fortepian liderki, co słychać już w pierwszym, tytułowym, dynamicznym utworze, który pokazuje też moc całego jej zespołu. Po piąte, posłuchasz kilku piosenek z tekstami autorki płyty, a zaśpiewanych wzorzyście przez jej siostrę, Basię Derlak – ale i one mają mnóstwo wariacji, zakrętów i improwizacji instrumentalnych. Po szóste, Atom String Quartet maluje wyśmienite tło tej muzyce, więc momentami dzięki niemu robi się tak po polsku, rzewnie, że wspomnisz tę muzykę, gdy tylko gdzieś w oddali ujrzysz pochylone przydrożne wierzby i słońce w zachodzie. Po siódme, Aga Derlak ściga się trochę ze swoim talentem – wszak jej pierwsza płyta dostała od razu „Fryderyka”, ale zapewniam, że się nie zawiedziesz, daje sobie doskonale radę z tym ciężarem. Po ósme, dość gadania, to po prostu świetna płyta, więc ją ci pakuję, taak?
- A nie, nie dziękuję panu, bo mam ją już tutaj w strimingu – odpowiada młodzieniec gmerając przy smartfonie. Szybko wciska słuchawki w uszy i jeszcze szybciej wychodzi, a w zasadzie uchodzi.
- O tempora, o mores – złorzeczy pod nosem Człowiek Który Się Zna odprowadzając jego plecy złym wzrokiem, po czym puszcza głośno z CD „Present Past”, ulubiony utwór z płyty Agi Derlak, gdyż uważa, że jest wybitny.
Redaktorzy bloga Polish Jazz Maciej Nowotny i Paweł Ziemba zapraszają do odsłuchania podcastu z piątkową audycją "Muzyka, która leczy", której gościem był Michal Baranski. Zapraszamy do słuchania "na żywo" w każdy piątek 19.00-20.00 w RadioJAZZ.FM.
Skład: Michał Barański – kontrabas, g. basowa, głos, beatbox, instrumenty klawiszowe Michał Tokaj – fortepian, Fender Rhodes, syntetyzator, organy Hammonda Łukasz Żyta – perkusja Shachar Elnatan – gitara, śpiew Kuba Więcek – sax altowy, syntetyzator Kacper Malisz – skrzypce Joachim Menzel – Lira korbowa Jan Smoczyński – akordeon Olga Stopińska – wokal Bodek Janke - tabla Dziadek Tadek - recytacja
„Masovian Mantra” (2022)
Seria: Polish Jazz Vol. 88
Wydawca: Polskie Nagrania/Warner
Tekst: Paweł Ziemba
Charles Mingus powiedział kiedyś: „UCZYNIENIE SKOMPLIKOWANEGO PROSTYM JEST CZYSTĄ KREATYWNOŚCIĄ”. Trudno się z tym nie zgodzić! Zapewne wielu z nas doświadczyło bólu i porażki nad rozwiązywaniem zagadnień, które z pozoru wydawały się proste. TAKIE doświadczenie uczy pokory, ale również szacunku i uznania dla dzieła.
Michał Barański to muzyk totalny. Przez lata funkcjonowania w różnych formacjach zyskał reputację jednego z najlepszych polskich basistów. Pojawiał się w nagraniach wielu polskich i zagranicznych gwiazd jazzu, prezentując się jako osoba o wyjątkowej wrażliwości oraz wirtuozerskich umiejętnościach. Pomimo tak bogatej w doświadczenia muzyczne kariery, dopiero w wieku 38 lat zdecydował się na wydanie swojej debiutanckiej płyty.
Być może fakt, że Barański dość późno (w porównaniu z młodszymi kolegami z branży) zdecydował się na nagranie swojego albumu, nie był przypadkowy.
Zawód kontrabasisty zapewne powoduje, że zawsze odczuwa się brak czasu na własne projekty. Przecież bas to podstawowy instrument każdego zespołu, tak więc muzyk kontrabasista, a do tego tak znakomity (uznany w ankiecie Jazz Forum za mistrza tego instrumentu), nie narzeka na brak możliwości grania.
Może na ten album, a zwłaszcza jego muzyczną zawartość, powinniśmy spojrzeć jak na butelkę wyśmienitego wina, które lepiej smakuje, gdy najpierw przez wiele miesięcy leżakuje w beczce, potem oddycha po otwarciu, ma właściwą temperaturę i wtedy dopiero uwalnia wszystkie swoje aromaty, a my dowiadujemy się o nim więcej, niż tylko ile kosztuje i z jakich jest winogron.
Właśnie dlatego powinniśmy docenić fakt odłożonej w czasie decyzji o nagraniu tego albumu, będącego wynikiem wielu lat studiowania, poszukiwania własnej drogi rozwoju oraz kształtowania muzycznej osobowości. Myślę również, że naturalna skromność i pokora wzmacniały przekonanie Barańskiego, że aby coś przekazać - trzeba mieć coś do powiedzenia.
Pomimo faktu, że bohater recenzji pochodzi ze Śląska, mazowiecka nuta wydaje mu się bliższa i bardziej inspirująca. Nic więc dziwnego, że właśnie te dźwięki, układy rytmiczne stanowiły fundament do stworzenia tego albumu - mazurki bywają zawiłe rytmicznie i melodyjnie, co stanowi doskonałą bazę do grania jazzu. „Masovian Mantra” to przykład kreatywnego podejścia do tworzenia muzyki korzystającej z bogactwa i dziedzictwa folkloru w jak najbardziej współczesny sposób.
Dając sobie czas na pełne skonsumowanie dźwięków wylewających się z tego krążka, z pełnym przekonaniem mogę napisać, że „Masovian Mantra” jest wyjątkowym projektem. To prezentacja bogactwa brzmieniowego jakie posiada w swoich zasobach instrumentalista, kompozytor, lider Michał Barański. Od dawna piszemy, że muzyka jazzowa w okresie ostatniej dekady bardzo się zmieniła. Jednym z elementów tej zmiany jest fakt, że częściej gra się rytmy nieparzyste, a takie granie wymaga trochę innej wiedzy, a przede wszystkim - umiejętności.
Zastosowane przez Barańskiego niemal matematyczne rozwiązania powodują, że muzyka zaczyna wybrzmiewać inaczej, ale zarazem nie jest pozbawiona naszej mazowieckiej melodyjności. Od wielu lat obserwujemy odrodzenie polskiej muzyki ludowej. Wielu wykonawców wpisuje folklor na stałe do swojego muzycznego CV. To co odróżnia album Barańskiego od innych płyt tego typu to współczesny język. Mieszają się tu jak w tyglu: Funky, RAP, Ambient, zmiany rytmiczne… wszystko co dziś otacza nas w sferze dźwięków. Barański korzysta z wielu doświadczeń i inspiracji, nadając muzyce jedną formę - muzyki jazzowej.
Otwierający płytę głos Dziadka Tadka może pozornie mylić. Brzmi jakby miał to być RAP, a tak naprawdę to inspiracja i początek wejścia do frazy Konkolowej. Okazuje się, że te pozornie dwa odległe światy muzyczne, przy zastosowaniu odpowiedniego łącznika (rytm), znakomicie się przenikają.
Mimo faktu, że możemy obcować z muzyką reprezentującą dwie kultury: indyjską i polską oraz że mieszają się elementy jazzu zachodniego z jazzem europejskim, album nie określa granic ani ich nie wyznacza. „Masovian Mantra” to muzyczny przykład „globalnej wioski”. Łatwość przenikania, nakładania się wielokulturowych elementów realizuje się tu w sposób naturalny. Z teorii muzyki i jej podstawowych założeń wiemy przecież, że muzyka indyjska jest jedną z najuboższych w harmonię. Z drugiej strony jest jedną z najbogatszych, najpełniejszych, jeśli chodzi o rytm. Te różne z pozoru elementy tworzą nowy wymiar, nadając muzyce nowego znaczenia. Fakt ten jest zupełnie nowym zjawiskiem na naszej scenie muzycznej.
Pomimo tego, że w nagraniach słuchacz odnajdzie wiele elementów folklorystycznych, „Masovian Mantra” nie jest nudna, ani też standardowa w swojej formie. To przykład nowoczesnego podejście do procesu realizacji zamierzeń twórczych kompozytora. Nie znajdziemy tu powszechnie znanego modelu opartego na temacie i następujących po nim solowych popisów. W zamian, odnajdujemy zdecydowanie szersze spojrzenie na możliwości interpretacyjne i udział poszczególnych instrumentalistów w procesie tworzenia muzyki. Tematy są ciekawe, o znacznie bardziej rozpisanych przez kompozytora partiach, a jednocześnie ze sporymi obszarami do wypełnienia przez wykonawców, co realizuje się często w dość zaskakujących momentach. Muzyka zawarta na krążku, to swoista historia opowiedziana trochę innym językiem niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, ale mimo tego zrozumiała dla nas bez względu na znajomość reguł.
To co mnie pozytywnie zaskoczyło, a jednocześnie przyniosło bardzo ciekawy efekt, to umiejętności kompozytorskie Barańskiego. Jego muzyka jest różnorodna, kolorowa, rytmiczna, a momentami nawet transowa. Słychać, że lider jest bardzo doświadczonym artystą, doskonale poruszającym się w wielu obszarach jazzu i dokładnie rozumiejącym, co chce osiągnąć w każdym z utworów (dokąd zmierza i dlaczego).
Elementem zasługującym na uwagę jest dość duży udział i sposób zastosowania elektroniki. Michał Barański rozszerzył swoje kompetencje muzyczne o umiejętność obsługi i korzystania z indyjskiej perkusji wokalnej oraz beatbox’a. Z jednej strony nic w tym nowego. Przecież od lat w nowoczesnym jazzie elektronika stanowi istotny element tworzenie muzyki. Jednak w przypadku „Masovian Mantra” elektronika bardzo wyraźnie pełni rolę kolejnej warstwy dźwiękowej, tworzącej „background”. To łączenie brzmień elektronicznych, beatów z klasycznie brzmiącymi instrumentami wypada bardzo efektownie i nowocześnie. Na krążku pojawiają się elementy muzyki ambient, a całość brzmi dynamicznie, pulsuje i faluje.
Obok pojawia się Konakol – technika oparta na matematycznych schematach rytmicznych, pochodzących z Indii. Ten z pewnością słyszalny element muzyki indyjskiej, został doskonale włączony w charakter całej płyty.
Konakol słychać we wszystkich dźwiękach i kompozycjach Barańskiego. W niektórych utworach wybrzmiewa on delikatnie łącząc się z kujawiakami po to, aby w kolejnym wybrzmieć pełną mocą. Ta charakterystyczna technika to nic innego jak inny sposób myślenia o rytmie niż ten, do którego my - Europejczycy jesteśmy przyzwyczajeni.
Wydawałoby się, że nierytmiczność i nieparzystość w muzyce jest nam znana (przecież polska muzyka ludowa jest często grana na 3), ale ta nieparzystość w wydaniu indyjskim wnosi wiele nowego i nieoczywistego.
Ciekawym przykładem jest utwór „Leciały Żurawie”. Olga Stopińska to specjalistka od śpiewu w stylu kurpiowskim, a zaproszenie jej do współpracy okazało się doskonałym wyborem. Wykonana przez nią nostalgiczna kompozycja to wyjątkowy przykład połączenia polskiej muzyki ludowej z nieparzystymi rytmami systemu Konakol.
Nie bez znaczenia jest lista muzyków zaproszonych przez Michała Barańskiego do nagrania płyty. Trzon stanowi sekcja rytmiczna, w skład której obok samego lidera wchodzą: Michał Tokaj - fortepian i Łukasz Żyła - perkusja. Ta trójka zna się bardzo dobrze i wzajemnie inspiruje. Dodatkowo Barański zdecydował o rozszerzeniu sekcji, o gitarzystę jazzowego Shachar Elnatana, pochodzenia izraelskiego. Decyzja ta spowodowała, że muzyka zyskała solidne wsparcie rytmiczne, oraz bardzo ciekaw etniczne oraz bliskowschodnie brzmienie. Gra Elnatana znacząco wykracza poza to, do czego przywykliśmy słuchając polskich albumów jazzowych.
Ciekawym zabiegiem jest zaproszenie do udziału w realizacji wybranych utworów gości. Kacper Malisz – skrzypek jazzowy młodego pokolenia o bardzo silnych korzeniach polskiej muzyki ludowej, członek kapeli Maliszów, jak również laureat ostatniego konkursu Zbigniewa Seiferta. Joachim Mentzel to kolejna osobowość polskiej sceny jazzowej, grający na lirze korbowej - bardzo rzadkim i nie łatwym w zastosowaniu jazzowym instrumencie. Ten skład zaproszonych do nagrania płyty gości uzupełniają jeszcze: Kuba Więcek grający na saksofonie, Jan Smoczyński na akordeonie oraz Bodek Janke na tabli jak również wspomniana wcześniej Ola Stopińska – wokal.
„Masovian Mantra” jest eleganckim amalgamatem nowoczesnego jazzu korzystającego bardzo umiejętnie z wpływów folklorystycznych - zarówno polskiego folkloru, jak i indyjskiej techniki perkusji wokalnej Konnakol. To przykład płyty skłaniającej do refleksji związanej z uniwersalnością muzyki. Prowokuje do rozważań nad rolą muzyki we współczesnym świecie. Mimo faktu, że posługujemy się określeniami opisującymi rytm z perspektywy modelu indyjskiego bądź europejskiego, „Masovian Mantra” jest przykładem muzycznej integracji i spójności: nie ma znaczenia skąd przybywasz; ważne jest z jakimi intencjami oraz z jak bardzo otwartym rozumem i sercem.
Wbrew pozorom, muzyka zawarta na krążku, wymaga od słuchacza poświęcenia jej uwagi. Nie jest to muzyka do samochodu, aczkolwiek nie oznacza to, że nie można jej słuchać podczas jazdy. To album koncepcyjny, zapraszający słuchacza do głębszego zanurzenia się w rytm, melodykę i muzyczny przekaz.