Wojtek Traczyk - prepared bass
Runo
PPT 50
By Andrzej Nowak
Jakże miło jest rozpocząć recenzję od zdania, które konsumuje wszystko, co chcielibyśmy powiedzieć o omawianym wydawnictwie. Solowa płyta kontrabasisty Wojtka Traczyka jest po prostu doskonała! Z jednej strony swobodnie improwizowana, a jednak utrzymywana w pełnym dramaturgicznym rynsztunku, z drugiej - silnie eksplorująca tzw. techniki rozszerzone, gdzie listowanie sposobów wydobywania akustycznych dźwięków z prostego instrumentu strunowego zdaje się nie mieć końca, do tego brzmiąca chwilami niezwykle przystępnie i niepozbawiona specyficznej melodyki. Rzućmy okiem, co kryje się w pięciu improwizacjach, trwających łącznie niewiele ponad pół godziny.
Traczyk zaczyna od trzęsienia ziemi, a potem jest jeszcze lepiej. Masakruje smyczkiem (pałeczkami perkusyjnymi?) struny kontrabasu. Każde uderzenie ma swój czas, by wybrzmieć szerokim strumieniem zniekształconych fonii. Harsh double bass i smyk, który wyje niczym pozbawiony dysz saksofon. Muzyk zdaje się mieć więcej niż jedną parę rąk. W kolejnej części smyk ryje bruzdę w podłodze, a narracja stawia repetycję na piedestale najważniejszych metod tej improwizacji. Struny krwawią, włosie smyczka płonie suchym ogniem. Trzecia część przenosi instrument do małego zakładu mechanicznego. Struny burczą, pomiędzy nimi zdają się tańczyć tajemnicze przedmioty. Szarpanie strun ma moc młota pneumatycznego. Wszystko drży i nabiera post-perkusjonalnej poświaty. Surowe, brzęczące matowością frazy powtarzane z dojmującą systematycznością.
Czwarta historia sięga po post-barokowe atrybuty. Gdy wszystkie działania artysty doprowadzą do zbudowania narracji (mamy wrażenie, że w działaniu są już dwa smyczki), kontrabas zacznie śpiewać, krzyczeć i skomleć. To będzie ryk rozpaczy, nie rozsierdzenia. Trzecia symfonia Góreckiego grana tuż po nieudanym przeszczepie mózgu. Tren żałobny wbija się w uszy i sprawia, iż to być może najbardziej przerażający zestaw dźwiękowy, jaki wydał świat od momentu proklamacji pandemii. Piąta improwizacja wydaje się kontynuować ów post-barokowy przepych, pełen dźwięków dekonstruowanych milionem technik. Smyczek (smyczki?) piłują struny, które przyjmują ciężar gatunkowy ciekłego ołowiu. Na sam finał muzyk proponuje post-drummerską nawałnicę, po czym odnajduje ciszę, która pachnie niczym napalm o poranku, i to wcale nie w Wietnamie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz