Swoją słynną niegdyś książkę “Boski Juliusz” Jacek Bocheński zaczął pytaniem: “Czy ktoś z Państwa chciał być kiedyś bogiem?” No właśnie... czy zastanawiali się Państwo kiedyś nad taką kwestią? Osobiście na boga raczej się nie nadaję. Ostatnio zapomniałem gotując herbatę zdjąć czajnika z gazu i zrobiła się z niego rzeźba a la Dali. Poza tym, chociaż niezręcznie mi się do tego przyznawać, od kiedy przekroczyłem czterdziestkę, nie ma dnia, żeby po przebudzeniu coś mnie nie bolało. Ale może spotkali Państwo przynajmniej innego człowieka, który byłby wykuty z marmuru? U mnie najbliżej było w nieistniejącym już Hotelu Europejskim, gdy w hallu zauważyłem podpierającego się laską Leszka Kołakowskiego. Ale nie podszedłem do niego, bo pewien znany kompozytor o inicjałach J.M. pociągnął mnie za rękaw do baru, gdzie czekała zmrożona Wyborowa i rozmowa na temat wyższości opery francuskiej nad włoską. Krótko mówiąc, byłem niewierzący, aż do wczoraj...
Wtorki w mojej redakcji przypominają czas schillerowskiej “burzy i naporu”. Wspaniali redaktorzy na pięć minut przed audycją konstruują scenariusze swoich audycji. Przez studio przewalają się nieraz tłumy gości, od zwykłych słuchaczy po największe gwiazdy naszej sceny. Zawieszają się komputery, konsola razi prądem, a z wentylacji zamiast chłodnego sączy się gorące od emocji powietrze. Ale w tej atmosferze jazz czuje się jak ryba w wodzie, bo gdzie indziej będzie mu lepiej niż wśród tylu wariatów chorych na synkopę i blue note. Tego wieczoru zjawiłem się krótko przed swoją audycją o Bobby Watsonie i od razu uderzył mnie dziwny wyraz twarzy redaktora Rocha Sicińskiego. Rozanielony, jakby był w siódmym niebie, w ekstazie. Rozejrzałem się dookoła! Nie zauważyłem żadnych niewiast ukrytych pod biurkiem w pokoju nagrań, zatem pytam: “ Co się stało?”. “Siadaj” - usłyszałem w odpowiedzi - “i słuchaj!”.
Popłynęła muzyka, a ja zacząłem unosić się do góry, jak balonik z helem, z zawrotną szybkością, ku stratosferze. I tam rozejrzałem się dookoła, by stwierdzić, o czym Wam uprzejmie donoszę, że jednak Niebo istnieje. Byłem ciekawy źródła, z którego płynie muzyka i poszedłem ku wielkiemu światłu. W jego centrum zobaczyłem starca, niezbyt wysokiego i szczupłego, ze starannie przystrzyżoną, śnieżnobiałą bródką. Czarnoskórego!. “Kim Pan jest? - wyszeptałem w zdumieniu. Jakimś cudem (nic mnie już nie dziwiło!) Roch znalazł się nagle obok mnie, położył rękę na moim ramieniu i wykrzyknął rozbawiony: “Nie poznajesz? Przecież to Ahmad Jamal!”
Rzeczywiście! Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że ów człowiek siedzi przy fortepianie, a otaczają go pozostali muzycy: Reginald Veal na kontrabasie, Herlin Riley na perkusji i Manolo Badrena na bębnach. Ciągle jakoś nie mogłem się pozbierać: “Co to za muzyka?” - zapytałem. Roch: “To najnowszy album Jamala Blue Moon”. Wiecie co pomyślałem? Tak, człowiek jest w stanie tego dokonać, sięgnąć absolutu i równać się z czymś czego umysł nie może ogarnąć. Ta muzyka w sekundę zerwała wszystkie etykietki z mojego mózgu (pseudo)krytyka muzycznego. To nie mainstream, to nie free, to nie bugaloo, chociaż wszystkie te określenia pasowałyby do tej muzyki. Przesłoniłyby jednak rzecz najważniejszą, że jest ona po prostu nieskończenie piękna. W cudowny sposób, a czynienie cudów czyż nie jest domeną boską, w każdym z kolejnych utworów, Jamal i kompani przeplatają jazzową tradycję z bardzo nowoczesnym groovem i improwizacją, której celem nie jest chaos a harmonia.
Najbardziej zdumiewa, że ta lekka jak piórko, otwarta i kreatywna muzyka ma za punkt wyjścia tak dobrze wszystkim znane standardy! Nie idzie ona drogą ani odtwarzania tego co znane, bo melodie te są często niemal nie do poznania, ani pełną udziwnień drogą współczesnej awangardy, zniesmaczającej to, co przeciętny jazzowy słuchacz tak ukochał. Jamal udowodnił tą płytą, że mylą się zarówno Ci, którzy trzymają się kurczowo jazzu w przebrzmiałej formie jaka ukształtowała się przed dziesięcioleciami jak i Ci, którzy mylą styl z postępem. Ta muzyka przywróciła mi wiarę w dawno zapomnianą teorię harmonii sfer. Alleluja!
Autor: Maciej Nowotny