Translate

poniedziałek, 7 lipca 2025

Warsaw Summer Jazz Days 2025 - felieton Macieja Nowotnego

Na koncercie finałowym – niedzielnym – znalazłem się w najlepszy możliwy jazzowy sposób. Przypadkiem. Z dawno niewidzianą przyjaciółką. I z szeregiem znajomych, spotkanych, jak to na WSJD, również przypadkiem, ale przecież nie niespodziewanie, bo to dusze jazzowe, podobnie jak ja, już od wielu dekad, właściwie od czasów studenckich. Było zatem towarzysko, a to jest bardzo ważne, bo przecież jazz to nie tylko muzyka, ale dla wielu z nas: styl życia, a nawet jakaś jego filozofia, na pewno zaś sposób na spotkanie innych ludzi i odnajdywanie tych, którzy pasję do piękna, w tym przypadku w formie muzyki, uważają za istotną w swojej egzystencji.

Przejdźmy jednak do meritum, czyli do tego, jaka była muzyka na tegorocznym WSJD. Jak wspomniałem, byłem tylko na dniu finałowym, ale podpytałem znajomego, który wykupił karnet na wszystkie cztery dni (za grubo ponad tysiaka!) i którego gust – co najważniejsze – wzbudza pewne moje zaufanie. Tenże kolega wskazał jako szczególnie udane koncerty: trio brazylijskiego pianisty Amaro Freitasa oraz występ Meshell Ndegeocello Band. Koncert Kurta Ellinga z Yellowjackets grających muzykę Weather Report ocenił jako przyzwoity, lecz nic ponad to. Za miłe zaskoczenie uznał gig zespołu Głupi Komputer (nie, to jeszcze nie jest inwazja AI na jazz), młodego polskiego combo w składzie: Daniel Karpiński – perkusja, Jakub Królikowski – instrumenty klawiszowe i Michał Fetler – saksofon basowy i altowy, który dobrze wykorzystał swoją szansę.

W ogóle polscy muzycy otwierali każdy dzień i wcale nie stali na straconej pozycji w starciu z gwiazdami światowego jazzu. Rzeczonego dnia finałowego show zaczął się od występu Barbary Drazkov, Polki mieszkającej w Brukseli, solo, na fortepianie preparowanym. I było to wręcz znakomite. Nie tylko muzyka zabrzmiała świeżo, oryginalnie, ale i atrakcyjnie, tak pod względem muzycznym, jak i wizualnym. Artystka nawiązuje do Johna Cage'a tak brzmieniowo, jak i konceptualnie-performatywnie, ale w jej muzyce słychać również wiele z jej własnej osobowości, zwłaszcza w tym, jak przetwarza wpływy współczesnej muzyki rozrywkowej w rodzaju techno, punku czy dance'u i wplata je w język muzyki współczesnej i improwizowanej. Otrzymała owację od publiczności, co biorąc pod uwagę solowy format i ambitny program, należy uznać za sukces.

j

Po półgodzinnej przerwie na zaczerpnięcie powietrza na zewnątrz – tego dnia było ponad 30 stopni, a w Stodole, jak przed półwiekiem, dalej nie ma klimatyzacji i można się po prostu udusić – na scenę wyszło trio Nicolasa Paytona, którego koncert był niestety nieudany. Pod względem wykonawczym przeciętny, zagrany bez wigoru, bez koncepcji, a co dziwniejsze – bez wirtuozerii, bo chociaż tego można by się po Paytonie, uczniu Marsalisa, spodziewać. Dostaliśmy kawałek letniego, sztampowego jazzu, podczas którego ludzie sprawdzali zegarki, modląc się o przerwę i kolejny koncert. 

I tu przytyk do organizatorów: zaproszenie Paytona, który od lat nie wnosi niczego ciekawego na światową scenę jazzową, należy uznać za chybiony pomysł. Swoją drogą, zapowiadając kolejny koncert, Mariusz Adamiak – od lat organizator festiwalu – wskazał występ Stanleya Clarke'a jako najbardziej udany w tegorocznej edycji. Cóż, jeśli dla Adamiaka najciekawszymi artystami współczesnego jazzu są Stanley Clarke czy Nicolas Payton, to znaczy, że albo – jak mawia młodzież – "odleciał od bazy", albo po prostu nie słucha, co się dzieje we współczesnym jazzie. Mariuszu, nie idź tą drogą – zakrzyknijmy, parafrazując znany bon mot.

Moje podejrzenia o "ramolizm" potwierdza i nie potwierdza ostatni koncert, czyli finałowy gig kwartetu Johna Scofielda, w skład którego wchodził niezrównany John Medeski. Oczywiście, ten koncert na 99,99% musiał być dobry – i super, że taki był. Scofield pokazał, że mimo 73 lat nie tylko wciąż świetnie gra, ale potrafi fizycznie pociągnąć cały band przez 1,5 godziny energetycznej gry. Co ważne, świetnie zagrał cały zespół, słychać było porozumienie między muzykami, kompozycje były proste, intuicyjne, ale bardzo zróżnicowane i charyzmatyczne. Było w tym koncercie wszystko, co trzeba. I wielkie brawa dla artystów.

Ale jednak pomarudzę: chwilami niepotrzebne było przywiązanie do następujących jedna po drugiej solówek, a Panowie Scofield i Medeski ogrywali po prostu to, co od lat grają – na fantastycznym poziomie, ale bez nowego pomysłu. To bardzo dużo, bo to genialni muzycy, ale jednocześnie troszkę za mało. Pomyślcie w tym kontekście już nawet nie o Milesie Davisie, ale o Waynie Shorterze, który do końca szukał nowych dróg, eksperymentował, zadawał sobie i słuchaczom pytania, nie pozwalał popaść w samozadowolenie.

Tego elementu na WSJD 2025, w finałowym koncercie zabrakło. Wybrano gwiazdy, które częściowo nie spełniły oczekiwań (Payton), częściowo dowiozły wynik (Scofield), ale za esencję jazzu – zaskoczenie i świeżość – punkty zapisać można jedynie... Barbarze Drazkov. Hmm. A zatem, obiektywnie oceniając, dzień finałowy WSJD należy uznać za udany – lecz jedynie częściowo. Piszący te słowa uważa, że sądząc po tym ostatnim dniu, festiwal ten traci na znaczeniu i jakby porzucił ambicje tworzenia reprezentatywnego przeglądu tego, co we współczesnym jazzie najciekawsze. Hej, ramole, wasze zwycięstwo może być pyrrusowe. Wspomnicie moje słowa.


Autor felietonu: Maciej Nowotny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zobacz też: