Marek Raduli – gitara
Wojciech Pilichowski – gitara basowa
Zbigniew Lewandowski – perkusja
Album: "Live! in Jazz Club Pinokio"
Wydawca: GAD Records (wyd. 2025)
Tekst: Paweł Ziemba
Jakiś czas temu, nawet nie pamiętam kiedy otrzymałem od znajomego kilka plików cyfrowych z koncertowymi nagraniami perkusisty Zbigniewa Lewandowskiego wraz z gitarzystą Markiem Radulim i Wojciechem Pilichowskim grającym na basie. Wtedy jeszcze nie nie miałem pojęcia co do mnie trafiło. Dziś już wiem, że był to niewielki fragment nagrań pochodzących z płyty Three Generations Trio – “Live! In Jazz Club Pinokio!“ zarejestrowanej w 1992 roku, która dziś po ponad 30 latach, dzięki wydawnictwu GAD Records dostępna jest w zremasterowanej formie.
Pomimo faktu, że nadal kupuję wiele albumów, których premiera miała miejsce kilka dekad temu postanowiłem w kontekście tej płyty zastanowić się nad celowością takich projektów.
W czasach, gdy muzyka zmienia się z dnia na dzień, a streamingowe premiery żyją często krócej niż wpis w mediach społecznościowych, nietrudno zadać sobie pytanie: czy warto wracać do nagrań sprzed trzech dekad? Czy fakt, że koncert zarejestrowano ponad 30 lat temu – w innej epoce, w innej rzeczywistości – nie sprawia, że dziś brzmi on jak muzealna ciekawostka, nadająca się raczej do odnotowania niż do słuchania?
Otóż nie – a przykład płyty “Live at Pinokio Jazz Klub” zespołu Three Generations Trio jest tego najlepszym dowodem.
To nie jest płyta z minionej epoki. To muzyka, która wyprzedziła swój czas – a może po prostu nie została wtedy należycie zauważona, bo nikt nie sądził, że coś tak swobodnego, energetycznego i niezależnego może mieć taką siłę wyrazu. Trzy pokolenia, jeden wieczór, jedna historia. W 1992 roku nie było TikToka, YouTube’a, nie było nawet łatwego sposobu, by taki koncert rozpropagować. Był tylko moment, scena, publiczność i – jak się okazało – działający rejestrator dźwięku.
Zbigniew Lewandowski, perkusista o imponującym jazzowym dorobku, Marek Raduli gitarzysta związany z takimi gatunkami muzycznymi jak jazz, jazz-rock, rock czy blues z głową zawsze otwartą na muzyczne eksperymenty i Wojciech Pilichowski, młoda wschodząca gwiazda basu.
Zagrali wspólnie koncert bez większego przygotowania – intuicyjnie, z zaufaniem do własnych umiejętności i wzajemnej wrażliwości. Ktoś włączył rejestrator. Bez pompy, bez planu wydawniczego. Ot, koncert, jakich wtedy grano (uwierzcie mi) setki. Tyle że ten – jak się dziś okazuje – był absolutnie wyjątkowy.
To, co dziś wraca do nas w postaci zremasterowanego wydania, nie jest więc tylko dokumentem – jest, jak w opowiadaniu Margaret Atwood “Kapsułą czasu”, która w tym wypadku przypomina, że dobra muzyka nie starzeje się. Improwizacja, pasja, radość z grania – to wszystko brzmi świeżo i dziś, może nawet bardziej niż kiedykolwiek. W dobie produkcji cyfrowych i sterylnych brzmień, ta surowość klubowego grania, autentyczna chemia między muzykami i brak kalkulacji – to cechy, których dzisiaj często po prostu brakuje.
A co Panowie zagrali? Większość kompozycji jest autorstwa Marka Radulego, który pokazuje się nie tylko jako znakomity instrumentalista, ale również pełnym szacunku do melodii kompozytor. Na krążku pojawiają się także dzieła takich mistrzów jak: Scofielda „Stolen Protocol” i „So What” Miles’a Davisa, który dla znawców twórczości Davisa będzie mocno odbiegającą od oryginału wersją znanego standardu.
Album otwiera utwór "The Berg" wpadający w ucho jak zimny podmuch świeżego powietrza – mocny, wyrazisty riff Raduliego, który natychmiast wyznacza kierunek. Lewandowski podbija puls skomplikowanymi, ale niesłychanie naturalnymi akcentami. Pilichowski, nie chowa się w tle, od razu przejmuje część narracji. To nie jest zwykłe otwarcie koncertu – to brzmi jak deklaracja: „tu będzie się działo coś więcej”.
Potem przychodzi "Bass Talk" – utwór, w którym bas jest pełnoprawnym narratorem. Pilichowski prowadzi opowieść grubymi, funkowymi frazami, a gitara i perkusja odpowiadają mu jak rozmówcy w spontanicznej debacie. "World Gone Strange" zmienia klimat – mniej agresji, więcej przestrzeni, subtelne melodie gitary, niemal malarskie, pozwalają słuchaczowi na chwilę refleksji.
Z "D.B." znów wracamy do esencji fusion – ostre riffy gitary, wybuchowe solo perkusji, bas, który wypełnia każdy zakamarek. I wtedy następuje "Best Western", pięknie rozciągnięty w czasie, z brzmieniem otwartym i przestrzennym, jak wędrówka po pustych ulicach nocą. I mógłbym tak dalej pisać, ale wolę abyście sami posłuchali. Trudno jednak nie wspomnieć o "Stolen Protocol", kompozycji Johna Scofielda, która dostaje tu nowe życie – zagrana z szacunkiem do oryginału, ale i z wyraźną sygnaturą całego tria.
"So What" Milesa Davisa jak już wspomniałem zaskakuje – nie jest to wierne odtworzenie, lecz reinterpretacja, wolniejsza, bardziej rozłożysta, jakby muzycy chcieli powiedzieć: „zagramy to po swojemu”. Na krążku jest wiele momentów rozsadzających klub energią – słychać publiczność w tle, muzycy puszczają wszelkie hamulce – dzieje się!
Sama nazwa zespołu – Three Generations– nie odnosi się tylko do różnicy wieku między muzykami. To również symbol przekazywania tradycji, energii i języka muzyki przez pokolenia. I właśnie to czyni ten album tak aktualnym: pokazuje, jak wiele można zbudować na wspólnym gruncie, mimo różnic. To nie tylko muzyka sprzed 30 lat – to przesłanie, które dziś brzmi równie mocno.
Więc jeśli ktoś zapyta: Po co dziś wydawać płytę sprzed dekad?, odpowiedź jest prosta:
Po to, by przypomnieć, że dobra muzyka nie ma terminu ważności.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz