Ta płyta zawiera nagrania autentycznych dźwięków dokonanych w tzw. "terenie", w tym wypadku Trójmieście. Materiał jest pogrupowany tematycznie wg charakterystycznych miejsc (dworców, chodników, ulic, wnętrz, parków itd.) jak i ludzi. W rezultacie otrzymujemy swoistą panoramę miasta, która dokumentuje jego dźwiękową tożsamość uchwyconą na początku drugiej dekady XXI wieku. Nagrania są bardzo harmonijnie splecione ze sobą i tworzą jeden, niemalże nieprzerwany ciąg, układający się logiczną całość. Materiał nie zawiera żadnego motywu przewodniego, narracji, idei i przypomina lustro, w których z drobiazgową szczegółowością uchwycony został dźwiękowy portert miasta. Tylko i aż tyle.
Berthou / Chmiel / Monchoce
"The Schumann Resonance"
Wydawca: Antenna Non Grata (2023)
Rezonans Schumanna to rodzaj naturalnego "tętnienia" pola elektromagnetycznego Ziemi powstałego na skutek interakcji wyładowań atmosferycznych, głównie piorunów, generujących fale elektromagnetyczne. Do tego niemalże odwiecznego "pulsu" naszej planety podłączają swoją elektronikę i instrumenty akustyczne trzej artyści: Romain Bertheau - francuski klawisziec (pianino, klawesyn i organy), Jacek Chmiel - artysta dźwiękowy, rejestrator terenowy i improwizator grający na syntezatorach, cytrze, elektronice, misach i Sylvain Monchocé, który jest multiinstrumentalistą grającym na flecie, flecie basowym, flecie kontrabasowym, saksofonach, daegeum i gayageum. W nagraniu tym mamy do czynienia z czystą sonorystyką czyli techniką tworzenia muzyki wysuwającą na pierwszy plan brzmienie, barwę i fakturę muzyki, przy prawie całkowitej rezygnacji z tradycyjnie dominujących elementów, takich jak melodia i harmonia. Mi szczególnie do gustu przypadł drugi utwór na płycie zatytułowany "Light is Melting, But O. is Still Sleeping", w którym wykorzystano dźwięk mis tybetańskich. Przy tej muzyce świetnie mi się medytowało, a nawet zasypiało, co piszę bez ironii, i co może być to zbieżne z intencją artystów, bo jak twierdzą niektórzy dźwięki tworzone w częstotliwości zbieżnej z Rezonansem Schumanna mogą mieć na istoty żywe, w tym ludzi, uzdrawiający wpływ.
gintas k
Catacoms & Stalactites
Wydawca: Antenna Non Grata (2023)
Eksplorowanie jaskiń, z ich tajemniczym podziemnym światem, jest motywem znanym ludzkości od zarania. Także w muzyce, w tym elektronicznej, jest to on czesto eksplorowany, wystarczy choćby przypomnieć tu kultowy album Andreasa Volleniveidera "Caverna Magica". Autor tej muzyki, Gintas K, to uznany litewski kompozytor muzyki elektronicznej i eksperymentalnej, zdobywca nagród międzynarodowych. Niestety jego propozycja nie przypadła mi do gustu. Generowana wyłącznie elektronicznie muzyka często brzmi aseptycznie, brak jej życia, oddechu i tak jest niestety - w moim subiektywnym odczuciu - w tym przypadku. Przyznaję, że można tu znaleźć od czasu do czasu ciekawe pomysły dźwiękowe - w końcu po to się słucha muzyki eksperymentalnej - ale są one rzadkie, nie tworzą spójnej całości, a paleta dźwięków użyta w albumie - ostrych, chropowatych, drażniących - sprawia, że przy dłuższym słuchaniu (a materiał nagrany na płycie jest długi!) całość raczej męczy niż podnosi na duchu. Szczerze mówiąc odetchnąłem z ulgą, że udało mi się wydostać z tej jaskinii, dzięki prostemu trikowi jakim było wyjęcie płyty z odtwarzacza CD.
Jakub Gucik / Tilen Kravos
"Infuzja"
Wydawca: Antenna Non Grata (2023)
Ta płyta zatytuowana "Infusion" to obok "The Schumann Resonance" najciekawsza propozycja wśród tej partii płyt wydanych przez Antenna Non Grata i przesłanych do naszej Redakcji. Przede wszystkim mamy tu żywych muzyków grających na realnych instrumentach czyli Jakuba Gucika na wiolonczeli i Tilena Kravosa na gitarze elektrycznej. Recenzje kilku poprzednich płyt z udziałem Gucika znajdą Państwo pod tym linkiem na naszym blogu. Chociaż słuchacz nie uświadczy w tych dialogach zbyt wiele melodii czy rytmu, to trzeba przyznać, że interakcje między muzykami są wciągające, zaskakują kreatywnością, a improwizowany charakter muzyki sprawia, że mamy do czynienia z czymś świeżym i niepowtarzalnym. Chociaż jest to oferta wyłącznie dla koneserów muzyki improwizownanej, ale Ci nie powinni się tu rozczarować. Warto!
Magdalena Zwartko debiutowała w roku 2015 albumem "Leć Głosie", który był - jak pisał Adam Baruch w recenzji na naszym blogu - bardzo udanym połączeniem elementów polskiej muzyki ludowej, klasycznej i jazzu. W kolejnych latach Magdalena potwierdziła swoją pozycję jako jeden z najciekawszych głosów w młodym polskim jazzie pojawiając się na tak różnorodnych stylistycznie i ciekawych albumach jak na przykład "Wagabunda" - nagranym w duecie z kontrabasistą Grzegorzem Piaseckim i inspirowanym kulturą muzyczną Gruzji, Maroka, Izraela, Ameryki Północnej i Polski czy "Voices" - nagranym przez legendę polskiej sceny jazzowej trębacza Piotra Wojtasika. Jej udział w tym drugim projekcie nasz kolega Mateusz Chorążewicz odnotował w rzadkich dla niego entuzjastycznych słowach: "Jedną z bardziej intrygujących warstw muzycznych (tego albumu) jest głos Magdaleny Zawartko. Wokalistka bardzo sprawnie porusza się między różnorodnymi technikami – począwszy od techniki klasycznej, a na śpiewie etnicznym skończywszy".
Jak widać nasza krytyka jazzowa, w tym pisząca na tym blogu, od dawna i z życzliwością śledzi rozwój talentu Zawartko, która obok takiej na przykład Natalii Kordiak czy Anny Rybackiej, tworzy awangardę przedstawicieli młodego pokolenia wokalistyki jazzowej w Polsce. W tym kontekście najnowszy album Magdaleny Zawartko, co znamienne pierwszy wydany całkowicie pod swoim nazwiskiem, symbolicznie kończy pierwszy okres jej kariery, kiedy z sukcesem zbudowała swoją pozycję na naszym jazzowym rynku i przystępuje do etapu drugiego jakim jest przebicie się ze swoim nazwiskiem do świadomości szerokiej jazzowej publiczności, a najlepiej i pozajazzowej. Czy patrząc z tej perspektywy jej najnowsza płyta może w tym pomóc?
Jestem zdania, że zdecydowanie tak. Bo ze wszystkich wydanych przez nią do tej pory ten materiał jest zdecydowanie najbliżej tzw. "głównego nurtu", ale w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Przede wszystkim warto tu odnotować muzyków, których wokalistka zaprosiła do współpracy. Michał Tokaj to nie tylko wybitny pianista, ale przede wszystkim muzyk znany z bardzo udanych projektów z wokalistkami, w tym z wieloletniej współpracy z Agą Zaryan, a także z wokalistami, w tym bardzo udanych projektów z Grzegorzem Karnasem. Zatem Tokaj jest dla naszej wokalistyki jazowej trochę jak legendarny Hank Jones i to porównanie powinno wyjaśnić wiele co oznacza dla Zawartko jego obecność na tej płycie. Ale poza nim w składzie grającym na tym krążku znajdziemy równie prominentnych kontrabasistę Michała Barańskiego, laureata wszelkich możliwych nagród za jazzowy album roku 2022 za swoją płytę "Mazovian Mantra" i Michała Miśkiewicza, członka polskiego combo numer 1 czyli trio Marcina Wasilewskiego, a także młodego i utalentowanego saksofonistę Marcina Kaletkę. Słuchanie tych muzyków grających razem na tej płycie to wielka przyjemność, sama w sobie usprawiedliwająca odsłuchanie tej płyty, ale też pokazująca, że głos liderki na tle tych granych przez tych muzyków dźwięków, jawi się jako co najmniej równie interesujący, fascynujący i mistrzowsko opanowany instrument.
Tym samym przechodzimy do samego clou czyli programu płyty i jego wykonania. Dojrzałość artystki potwierdza spójny artystycznie program płyty, na który składają się jej własne kompozycje (w tym jedna wspólna z Tokajem), ale także kompozycje innych autorów, których wybór jest jednak bardzo nieoczywisty jak np. autora pieśni kościelnych, muzykologa i dyrygenta Wojciecha Lewkowicza, czy twórców muzyki żydowskiej Maurice'a Raucha i Meira Finkelsteina. Tak indywidualny wybór repertuaru, w części oryginalnego, w części niezwykle rzadko słuchanego, świadczy o dojrzałym smaku muzycznym i intencji by muzyka pozostała ze słuchaczem na dłużej i mogła być odkrywana podczas wielokrotnych odsłuchów.
I to także się udało, co budzi tym większe uznanie, że album wypełniają, poza jedną piosenką zaśpiewaną po hebrajsku (?), same wokalizy. Ryzykowne zagranie, bo abstrakcyjne dźwięki ludzkiego głosu, pozbawione kotwicy słów, są jednak nieco trudniejsze w odbiorze dla przeciętnego słuchacza. Jednak możliwości wokalne Zawartko, jej wspaniała muzykalność, szukanie współbrzmień z mistrzowsko zagranymi partiami instrumentalnymi, sprawiają że ani przez sekundę nie czujemy się znużeni wokalizami. Wręcz przeciwnie, abstrakcyjne dźwięki wyśpiewane przez Zawartko płyną całkowicie naturalne, swobodnie, płynnie, a nasz umysł sam znajduje nieznane nam wcześniej słowa, które serce zdaje się nam podpowiadać w odpowiedzi na dźwięki tworzone przez wokalistkę.
Podsumowując, do muzyki na tej płycie doprawdy trudno się krytykowi przyczepić. Jest tu wszystko co powinno być, a nawet więcej, poza jednym: słuchaczem. I pozostaje tylko mieć nadzieję, że jak największa ich ilość znajdzie drogę do tej perełki. Nie zawiodą się.
Kacper Krupa – saksofon tenorowy, syntezatory; Fryderyk Szulgit – gitara, syntezatory; Paweł Wuja HZG Stachowiak – gitara basowa, moog; Andrzej Konieczny – perkusja, syntezatory
wyd. Byrd Out (2023)
"Second"
Tekst: Szymon Stępnik
„Siema Ziemia” to wyjątkowy kwartet muzyczny. Celowo nie używam słowa „jazzowy”, gdyż w mojej ocenie ich styl wykracza daleko poza tradycyjne rozumienie tego gatunku. Zespół proponuje swoistą mieszankę muzyki elektronicznej, ambientu, improwizacji i jazzu właśnie. Wydany w 2023 roku „Second” to znakomite rozwinięcie pomysłów z debiutanckiej płyty, zgodnie ze słynnym hasłem Cliffa Bleszinskiego z Epic Games – „bigger, better and more badass”.
Już pierwsze sekundy sugerują nieco „kosmiczny” wymiar całości. Syntezatory tworzą dziwny, aczkolwiek wyjątkowo przyjemny i błogi klimat, który zostaje później przerwany rytmami z bardziej house’owymi konotacjami. Nie doświadczymy tu jakichś ciekawych metrum albo inspirujących zmian tempa. Nowatorskość projektu chłopaków z “Siema Ziemi” polega raczej na brzmieniu i osiąganiu niesamowitych dźwięków, aniżeli na ciekawie zbudowanych strukturach poszczególnych utworów.
Choć sama muzyka wywodzi się z improwizacji, trudno oprzeć się wrażeniu, że krążek jest przemyślany i spójny. Niemal każdy dźwięk nie jest przypadkowy, a przy odsłuchu „od A do Z”, wyłania się piękny, harmoniczny obraz. Szczególnie podobał mi się pod tym względem “We used to cry”, gdzie delikatny lament zmienia się w pewnym momencie w wybuch rzewnego płaczu, co zostało piękne oddane poprzez saksofon Kacpra Krupy. Idealnie oddaje to charakter tytułu kompozycji, co przecież nie jest takie oczywiste w muzyce jazzowej.
Oczywiście nie tylko Kacper (który jest oczywiście genialny jak zwykle) pokazuje potencjał swoich możliwości. Fryderyk Szulgit gra na gitarze w zupełnie nietradycyjny sposób, gdzie trudno odróżnić jego instrument od syntezatorów. Czasem można mieć tylko delikatne pretensje do sekcji rytmicznej, czyli do Wuja HZG i Andrzeja Koniecznego, którzy mogliby trochę częściej korzystać z “żywych instrumentów” (a przynajmniej wyjść trochę bardziej do przodu w miksie) i dać więcej przestrzeni dla perkusji i basu, aniżeli skupiać się na elektronice. Rozumiem, że takie było założenie, aczkolwiek materiał zagrany na żywo w Dwójce udowodnił, że ta muzyka może po prostu brzmieć jeszcze lepiej.
Pomimo, iż nie jestem zbyt wielkim fanem syntezatorów, należy oddać kwartetowi, że udało im się dźwiękowo osiągnąć coś niebywałego. Nigdy nie rozumiałem amelodycznych i asłuchalnych eksperymentów różnych artystów. Noise’owe klimaty skupione na poszukiwaniu nowych brzmień, choć zapewne potrzebne w sztuce, w moim odczuciu stanowią przerost formy nad treścią. “Siema Ziemia” udowadnia, że można poszukiwać, a jednocześnie zachować muzyczny charakter całości. Wydobyte dźwięki na długo pozostają w głowie słuchacza, co pewnie nie byłoby możliwe, gdyby nie ustrukturyzowanie oraz zamknięcie tychże eksperymentów w ramach naprawdę fajnie skomponowanych melodii.
“Second” to wspaniałe rozwinięcie pomysłów z debiutanckiego albumu grupy. Znajdziemy tu szaleństwo i awangardę, a jednocześnie przyjemną dla ucha prostotę. “Siema Ziemia” udowadnia, że grać można jednocześnie ciekawie oraz prosto, a same improwizacje zamknąć w kompozycje spójne i harmoniczne. Wszystko to daje wybuchową mieszankę, która na długo pozostanie w pamięci oraz zachęca do ponownych przesłuchań. Tak, “Second” to bez wątpienia jeden z najlepszych albumów 2023 roku.
Ed Cherry - gitara Paweł Palcowski - trąbka, flugelhorn Maciej Kitajewski - double bass Arek Skolik - drums
"Live at Metrum Jazz Club" (2024)
Realizacja dźwięku: Tomasz Białowolski
Wydawca: Blues&Jazz Sławek Majewski
Tekst: Maciej Nowotny
Sławek Majewski - współproducent tego albumu, a zarazem kolejny niesamowity jazzowy Lodzermensch - zadzwonił do mnie późnym wieczorem z przerażeniem w głosie. Zaniepokoiłem się, bo z reguły ten niemal dwumetrowy olbrzym sprawia wrażenie zrównoważonego i niewzruszonego w swych muzycznych gustach. Cóż się stało? Okazało się, że chochlik drukarski zjadł literkę "l" i na okładce płyty mamy "flugehorn". A ja pomyślałem, że mimo to Sławek ma jednak szczęście! Bo co prawda brak literki jest jakąś ryską na wizerunku tej płyty, ale jest to JEDYNA niedoskonałość jaką tu mogę znaleźć. Muzyka bowiem jest wręcz idealna, oszałamiająco zagrana i perfekcyjna w każdej nucie. I może dobrze, że coś tak niewiele znaczącego jednak nie udało się w tym projekcie, bo jak wiadomo bogowie są zazdrośni, gdy istoty ludzkie uzurpują sobie ich cechy.
Kim zatem są Ci "półbogowie" jazzowej muzyki klasycznej grający na tej płycie? To przede wszystkim dwaj liderzy, to już ich kolejne spotkanie, amerykański gitarzysta Ed Cherry i weteran, perkusista Arek Skolik, a poza nimi dwaj wybitnie utalentowani młodzieńcy czyli kontrabasista Maciej Kitajewski, który debiutował w 2021 albumem "Longing Miniatures" i trębacz Paweł Palcowski, o którego niedawno wydanym krążku "Influences" też pisaliśmy na naszych łamach. Wszyscy wymienieni muzycy, tak dojrzali jak młodsi, traktują jazz trochę jak muzykę klasyczną, z miłością pielęgnując tradycję z której nowoczesny jazz się wywodzi. Jest to także widoczne w doborze repertuaru, na który składają się wyłącznie standardy i to świetnie znane jak choćby Mala Waldrona "Soul Eyes" czy Milesa Davisa "All Blues". Gdyby ktoś miał obiekcje do tak konserwatywnego wyboru to warto w tym miejscu przytoczyć wypowiedź Arka Skolika, który tak go uzasadnił (link do żródła):
"Kocham tradycję i standardy za ramy. Obecnie młodzi grają standard "na siedem", "na dziewięć", czyli w bardzo poważnych podziałach rytmicznych. Ja kocham to "cztery-czwarte" i wolne metra, cały czas pogłębiam swą wiedzę. Muzyka ma łagodzić obyczaje, słuchacz w klubie ma odpocząć. Ważny jest odbiór energii tu i teraz".
Przez lata w mojej duszy słuchacza jazzu - podobnie zresztą jak na łamach tego bloga czy w szerszej jazzowej sferze opiniotwórczej - toczył się zaciekły spór między zwolennikami jazzu tradycyjnego i tymi, który uważali że prawdziwy jazz może być wyłącznie awangardowy. Nagrania takie jak to uzmysławiają człowiekowi całkowitą bezprzedmiotowość tego sporu. Liczy się bowiem tylko i wyłącznie czy coś jest naprawdę dobrze zagrane. To jest największa herezja, to jest tajemnica poliszynela, to jest wielki, dziki słoń w salonie pełnym kryształów nie tylko światowego, ale i polskiego jazzu: DOBRZE ZAGRAĆ! Bo jeśli coś jest dobrze zagrane, to może to być dosłownie wszystko, jak udowodnił Miles Davis czyniąc z tak nieskomplikowanej, ordynarnie wręcz prostej piosenki jak "Someday My Prince Will Come", którą Królewna Śnieżka w disneyowskim filmie śpiewała Siedmiu Krasnoludom, jeden z najpiękniejszych standardów w historii jazzu.
Zatem wszystkie wykonceptualizowane projekty, awangardowe strasznie, progresywne niesamowicie mają sens tylko i wyłącznie wtedy jeśli są dobrze zagrane i brzmią jak należy. Bo w dobrze zagranej i pięknie brzmiącej muzyce szukamy harmonii, która jest nam potrzebna tak w świecie wewnętrznym jak i zewnętrznym. Szukamy doskonałości, której istnienie jest konieczne byśmy odnaleźli wewnętrzną przestrzeń, w której za niczym więcej nie trzeba już gonić, niczego pragnąć, wystarczy po prostu być, tu i teraz. A taką doskonałość jak pisał Antoine de Sainte-Exupery: " (...) osiąga się nie wtedy, gdy nie można już nic dodać, ale wtedy, gdy nie można już nic ująć". No, może poza nic nie znaczącą literką "l" ma okładce.
Wśród 3 krążków nominowanych do czeskich nagród Ceny Anděl 2023 (odpowiednika polskich Fryderyków) aż 2 są nagrane przez muzyków bardzo dobrze znanych polskiej publiczności: trębaczkę Stepankę Balcarovą i gitarzystę Davida Doruzkę. Ponadto w nagraniu jednej z tych płyt uczestniczyli polscy muzycy: pianista Nikola Kołodziejczyk i perkusista Grzegorz Masłowski. Gratulujemy!
Więcej o tych albumach dowiecie z recenzji pióra Mateusza Chorążewicza i Macieja Nowotnego jakie zamieściliśmy na naszych łamach:
Zawsze przyjemnie jest pisać na temat debiutów, a jeszcze przyjemniej gdy debiut jest dojrzały i dobrze prognozuje na przyszłość. A tak jest w tym przypadku. Debiutantem jest Miłosz Pieczonka, grający na saksofonie altowym, który ponadto skomponował wszystkie utwory zagrane na tej płycie.
Już po pierwszym odsłuchu tego materiału ma się wyraźne wrażenie, że z tą muzyką jest coś nie "za bardzo tego". Oczywiście w cudzosłowie. Otóż nie brzmi ona archaicznie jak większość debiutów muzyków wykształconych na polskich wydziałach jazzowych. Przykro mi to pisać, ale tak to odbieram. Z jednej strony kocham te wydziały za to, że dają młodym muzykom naprawdę dobre podstawy, wypuszczając świetnych instrumentalistów osłuchanych z jazzową klasyką i ogranych standardami. Z drugiej strony, smuci mnie że pracujący tam nauczyciele akademiccy nie potrafią tej młodzieży przekazać samego ducha muzyki jazzowej, którą przepełniał zawsze i przepełniać powinien w przyszłości duch innowacji, kreatywności, indywidualizmu chociaż współistniejący z szacunkiem do tradycji. Niestety to u nas się nie udaje. I jeśli jakiś polski debiutant brzmi nowocześnie to jest niemal pewne, że albo delikwent opuścił wydział jazzu skonfliktowany z gronem pedagogicznym, albo też studiował za granicą, bardzo często w takiej np. Danii (jak np. Tomek Dąbrowski, Maciej Kądziela, Tomasz Licak i wielu innych) albo, dajmy na to, w Berlinie. I tak dokładnie jest w przypadku Miłosza.
Inna rzecz, która od razu po przesłuchaniu tego albumu "rzuca się w uszy" to nowocześnie brzmiąca sekcja rytmiczna. Co to znaczy nowocześnie brzmiąca? Polirytmiczna, niebojąca się przejmować gdy trzeba funkcji melodycznej, innowacyjna w obszarze groove'u, żonglująca różnymi jego estetykami, elastyczna i plastyczna, a przede wszystkim i wybijmy to boldem: mądrze wykorzystująca przestrzeń i ciszę, sfokusowana na interakcji i komunikacji między członkami zespołu, wreszcie co najważniejsze, wytrwale poszukująca własnego indywidualnego brzmienia. Zadatki na takie granie ma sekcja grająca na tej płycie. Jaka szkoda niestety, że znajduję w niej tylko nazwiska niemieckich kolegów Pieczonka czyli grającego na perkusji Lenny Rehma i na kontrabasie Pascala Jarchowa. "Nasze" sekcje grają jakby były przeniesione wehikułem czasu ze złotych er hardbopu czy cool jazu. Takie jest kształcenie. Rezultat? Czy znają Państwo jakiegoś wykształconego w Polsce perkusistę czy kontrabasistę, który zrobiłby międzynarodową karierę? Nie widzę zbyt wielu kandydatów.
Wracając do Pieczonka, to jednym z najprzyjemniejszych momentów na tym albumie są jego duety z zaproszonym do nagrania saksfonistą tenorowym Fabianem Willmannem, które od razu przywołują na pamięć wspólne granie Ornette'a Colemana z Deweyem Redmanem, a bliżej naszych czasów takich wspaniałych saksofonistów jak Ken Vandermak czy Ellery Eskelin. Grana przez nich muza, tak jak muzyka ich mistrzów, ma ostre brzegi, zagrana jest muskularnie, głośno, hardo, z wyrachowaną pogardą wobec konwenansów. Jest to oczywiście dobrze znany schemat, który przed ponad pół wiekiem był uważany za awangardowy, a dzisiaj jest jedną z wielu jazzowych tradycji, do których młodzi muzycy mogą i powinni się odwoływać. Ale odwoływanie się do tej tradycji mam nadzieję, że oznacza także gotowość tych młodych muzyków do dalszych poszukiwań, do wyruszenia we własną, niepowtarzalną podróż, by zrozumieć, że tak wielcy mistrzowie jazzu jak np. Lee Morgan czy Andrew Hill nie przypadkiem nazwali swoje najważniejsze albumy "The Search for New Land" czy "Point of Departure". Potencjał jest, dlatego życzę powodzenia!
Marek Malinowski/Robert Rychlicki-Gąsowski/Wojciech Zadrużyński
Marek Malinowski – gitara elektryczna, gitara akustyczna Robert Rychlicki-Gąsowski – kontrabas, gitara basowa Wojciech Zadrużyński – perkusja
„Scratching Fork II”
Wydawca: Fundacja Słuchaj 2024
Tekst: Paweł Ziemba
„ALTERNATYWA WOBEC MAKABRYCZNIE PRZEWIDYWALNEGO”
Carl Dahlhaus i Hans Heinrich Eggebrecht w swojej książce „Co to jest muzyka “stwierdzili, że z uwagi na fakt, iż muzyka jest tak różnie rozumiana i interpretowana - nie tworzy żadnego spójnego systemu. Nie ma pojęcia jednej muzyki w innym, niż tylko trywialnym sensie, a łączy i czyni ją współzależną: dźwięk, rytm czy też fraza.
Swobodna improwizacja jest dla muzyki tym, czym poezja dla pisarstwa – niepowtarzalną formą komunikacji o wyjątkowej zdolności dotykania ludzkich serc i emocji. Poprzez formę i dźwięk powstaje swoisty rodzaj dialogu między muzykiem a słuchaczem. Poezję i muzykę improwizowaną łączą: rytm, emocjonalność, ekspresja, jak również nieodłączne ryzyko tej formy wypowiedzi – częsty brak zrozumienia.
Bez wątpienia żyjemy w kulturze, która przesadnie promuje wygodę, bezpieczeństwo, przewidywalność, spokój i w której unikanie ryzyka, zmiany, konfrontacji, otwartości na nieznane coś nam odbiera. Z drugiej strony doświadczamy szaleństwa emocji, jesteśmy wrażliwi, może nawet nadwrażliwi, nasączeni ideałami, zastanawianiem się...czasami nawet za bardzo.
Będąc doświadczonym odbiorcą jazzu, nie mam wątpliwości, że do rozumienia muzyki prowadzi w równym stopniu jej ogólne poznawanie oraz pojedyncze, indywidualne, każdorazowo inne doświadczanie.
Nagrania z płyty „Scratching Fork II” przekonują, że improwizacja jest najbardziej praktykowaną formą tworzenia muzyki, opartą na intuicji, doświadczaniu chwili oraz etosie dzielenia się ideami. Jest to dość trudne i zapewne stanowi spore wyzwanie na poziomie, umiejętności, emocji i wrażliwości każdego z członków zespołu.
Wymowna refleksyjność, kontrolowana ofensywa, figlarna łatwość, muzyczna delikatność i wspólna perspektywa to tylko część elementów, które można odnaleźć słuchając nagrań zespołu.
Aby naprawdę docenić radykalny smak tego albumu, moja rada jest jedna: nie należy się spieszyć, trzeba spokojnie posłuchać. Gitara Malinowskiego momentami eksploduje wielością głosów, które nic nie robią sobie ze skal i przyjętych zasad gry. Lider czuje potencjał kreatywnej destrukcji tkwiący w swobodnej improwizacji i wykorzystuje szansę na jeszcze dalsze przesunięcie granic w rozumieniu norm i zasad swobodnego wyrażania się. Można odnieść wrażenie, że powstała muzyka płynie wprost ze zmysłowego kontaktu artysty z instrumentem.
Słuchając utworów zarejestrowanych na krążku niemal w każdym momencie wyczuwa się bardzo osobliwą koncentrację na właściwościach dźwięku a tym samym inne podejście do rytmu, melodii i harmonii. Trio udowadnia, że kunszt artysty oraz prawdziwa sztuka jest wynikiem procesu pełnej integracji i cielesnej bliskości z materiałem – w tym przypadku z dźwiękiem.
To przecież nikt inny jak gitarzysta Derek Bailey powiedział: „muzyka improwizowana nie jest rodzajem muzyki (...) jest sposobem tworzenia muzyki”.
Bez wątpienia, aby uczynić ten rodzaj grania interesującym językiem komunikacji, potrzebne jest mentalne porozumienie, wspólne dzielenie przestrzeni lub czasu.
Sposób gry Malinowskiego na gitarze przypomina precyzyjną pracę artysty rzeźbiarza, który poprzez umiejętne posługiwanie się dłutem chce przedstawić obraz - efekt artystycznej wyobraźni. Każde przesunięcie palców, opór strun i powstający w wyniku tego dźwięk, pobudza kreatywność pozostałych członków zespołu, prowadząc do poszukiwania nowych rozwiązań, które w muzyce Scratching Fork stają się częścią kolektywnego języka muzycznej ekspresji.
Myślenie o muzyce swobodnie improwizowanej z perspektywy jej dziwnego, nie do końca zrozumiałego brzmienia, nieprzygotowanej i nieprzemyślanej aktywności jest błędem. „Scratching Fork II” to muzyka podana w bardzo surowy, bezpośredni sposób – tu i teraz;
to album o sztuce improwizacji, formy skupionej na zaangażowaniu w muzykę funkcjonującą poza znanymi schematami, ucieczce od gatunku. To muzyka dla każdego zmęczonego oczywistością i przewidywalnością życia, kto szuka nowych brzmień oraz dźwięku jako inspiracji. To alternatywa dla makabrycznie przewidywalnego. Muzyka, która uderza we wszystkie właściwe miejsca…
Ten swoisty język ekspresji muzycznej zespołu wymaga całkowitego poddania się temu co do nas dociera. Maria Schneider w jednym z wywiadów powiedziała:” Słuchacz powinien ufać temu co słyszy. Odbiorca nie powinien analizować, zastanawiać się co do niego dociera. Zamykasz oczy i chłoniesz.” Wydaje się, że jest to najlepsza rada dotycząca odbioru: nie myśleć a bardziej poczuć muzykę - ona jest tym, czym jest i takie było zamierzenie artysty.
Piotr Domagała jest rzadkim w polskim jazzie typem gitarzysty-wirtuoza, który najlepiej się czuje wędrując po mniej uczęszczanych ścieżkach. Ja zawarłem z nim znajomość niedługo po jego debiucie, przy okazji albumów wydanych odpowiednio w 2009 roku - "Slavonic Tales", a następnie w 2013 - "Pnącza". W nagraniach tych Piotr Domagała w nowoczesny, lecz przystępny sposób wykorzystywał dziedzictwo polskej muzyki ludowej do kształtowania własnego, oryginalnego języka wypowiedzi na swoim instrumencie. Warto podkreślić, że te nagrania o mniej więcej dekadę antycypowały obecny rozkwit zainteresowania muzyczek i muzyków jazzowych tym dziedzictwem.
W 2016 roku Domagała wydał kolejną ważną dla siebie płytę "Chowańce" nagraną ze światowej sławy Kwartetem Śląskim, laureatami prestiżowej Gramophone Classical Music Awards, która znamionowała nowy etap jego kariery. Tym razem dokonał zwrotu od muzyki ludowej ku współczesnej muzyce klasycznej, a także zaczął odważniej stosować element improwizowany w swojej muzyce. Jego najnowszy album "Music for Jazz Guitar and Harpsichord" wpisuje się dokładnie w ten trend, stawiając Domagałę obok takich innych jazzmanów jak - tylko ostatnio - Możdżer i Masecki, którzy w absolutnie dowolny, a przy tym wysoce indywidualny i kreatywny sposób, żonglują estetykami jazzu, muzyki klasycznej i innymi, aby dotrzeć do stęsknionego ambitnej muzyki słuchacza.
Na swoim nowym krążku Domagała proponuje nam wyjątkowe muzyczne spotkanie, bo do współpracy zaprosił wirtuoza klawesynu Marka Toporowskiego. Nie muszę pisać, że płyt nagranych w takiej kombinacji - jazzowa gitara i klawesyn - jest jak na lekarstwo. Pozostaje pytanie, ilu chętnych jest na takie lekarstwo! Bo słuchanie muzyki nagranej w duecie dwóch instrumentów strunowych "szarpanych" jest wyzwaniem dla słuchacza, który jest konfrontowany z bardzo nietypowymi spotkaniami dźwięków. Wszakże w mojej ocenie z tego trudnego zadania muzycy wyszli zwycięsko, głównie dzięki trzem cechom tego nagrania.
Po pierwsze, dawno już skończyły się czasy, gdy muzycy jazzowi i klasyczni patrzyli na siebie z nieufnością: klasyczni lekce sobie ważąc umiejętności techniczne jazzowych, a jazzowi niezdolność klasycznych do improwizacji. To nagranie zadaje całkowity kłam tym stereotypom. Obaj muzycy z równym stopniem dezynwoltury eksperymentują z brzmieniem, energicznie, z dowcipem traktując zarówno kompozycje napisane na ten album jak i fragmenty, które są w pełni improwizowane (jak w utworze "Seria FC"). Ta partnerska relacja dwóch wirtuozów, kompletnie nie oglądających sie na to z jakich światów się wywodzą, a skupiających się z pasją na muzyce jest jednym z najprzyjemniejszych zaskoczeń na tej płycie.
Po drugie, Piotr Domagała napisał świetne kompozycje na ten album (jedną dodał Ryszard Borowski). Doskonale wyczuł możliwości instrumentów, ich możliwe współbrzmienia, stąd w ogóle nie brakuje nam tu elementu legato, a finezyjna rytmika, nieraz bardzo złożona, całkowicie pochłania naszą uwagę. Jakby tego było mało, muzycy doprawiają tę już znakomitą potrawę, zmianami w obszarze instrumentarium, gdzie oprócz gitary klasycznej słyszymy nieraz elektryczną, a klawesyn bywa zastępowany przez klawikord lubRolanda. Ta gotowość do elektronicznych przetworzeń dźwięków, połączona z jazzową improwizacją i kultem brzmienia charakterystycznym dla "muzyki dawnej", byłaby nie do pomyślenia jeszcze dekadę temu, nie mówiąc o czasach wcześniejszych.
Po trzecie, i podsumowując, esencją współpczesnego jazzu jest - zgodnie z powszechnie znaną definicją - umiejętność zaskakiwania słuchacza, a muzyki klasycznej - perfekcja wykonania. Do niedawana chcieć najlepszego z obu tych światów było jak żądać połączenia ognia i wody. Ale płyty takie jak ta udowadniają, że muzyka dzisiejsza jest immanentnie eklektyczna, że nie liczą się etykietki, lecz wirtuzeria opanowania instrumentów, odwaga w mówieniu swoim językiem, entuzjazm i wiara w uniwersalność języka muzycznego. Tylko i aż tyle.
Zapraszamy czytelników bloga do wysłuchania podcastu z rozmową Redaktorów bloga Polish Jazz na temat nowych płyt z polskim jazzem, o których pisaliśmy na naszych łamach w miesiąciu styczniu 2024. Mnóstwo dobrej muzyki zgodnej z profilem audycji, sporo ciekawostek i jak zwykle zmagania redaktorów z konsolą ;-)))
Poniżej lista płyt opisywanych w miesiącu styczniu 2024 na blog. Wystarczy kliknąć link aby przeczytać jej recenzję.
W momencie, którym piszę ten tekst oprócz prowadzenia tego bloga prowadzę także wspólnie z Pawłem Ziembą audycję "Muzyka, która leczy" w RadioJAZZ.FM. Pomysł jej tytułu podsunął mi Redaktor Naczelny JazzPressu i dziennikarz tego radia, nieoceniony Piotr Wickowski. Tytuł od razu mi się spodobał, tak ze względu na to, że nawiązuje do mojej profesji, jak i dlatego, że przypomina to, co powiedział kiedyś o jazzie Pharoah Sanders, że jest "siłą uzdrawiającą świat". W jakimś sensie. Na pewno nie dosłownie. Ale faktem jest, że kiedy jazz grany jest z nastawieniem jakie miał np. późny John Coltrane'a czyli duchowym, metafizycznym, na poły religijnym, jeśli towarzyszy mu wiara, energia i entuzjazm, to muzyka ta potrafi umarłego na nogi postawić i zatrząść fundamentami świata. Taką muzykę grało Art Ensemble of Chicago czy - wymieniam tylko kilka nazwisk z brzegu - zespoły Henry'ego Threadgilla, Wadady Leo Smitha, Lestera Bowie, Sun Ra i oczywiście wspomnianego wyżej Pharoaha Sandersa.
Ale bywały takie składy oczywiście i w polskim jazzie. Wymienię tylko kilka przykładów jak np. Free Cooperation, Miłość, a w bliższych nam czasach niezapomniany Power of the Horns, którego debiutancka płyta "Alaman" zbiegła się w czasie z pojawieniem się w polskim jazzie nowej, uzdolnionej generacji muzyków, której przedstawicieliele zagrali na tej płycie: m.in. Piotra Damasiewicza, Macieja Obary, Marka Pospieszalskiego, Pawła Niewiadomskiego, Jakuba Mielcarka, Maxa Muchy czy Dominika Wanii. Było to także - o ile dobrze pamiętam - pierwsze nagranie i pierwsza płyta wydana przez firmę wydawniczą For Tune.
A dzisiaj historia zatoczyła kolejne koło, bo w moich rękach znalazła się płyta nr 99 "madżentowej" (czytaj: jazzowej) serii wydawnictwa For Tune nagrana przez zespół Horntet. I słuchając tej płyty, znów jak przed z górą dekadą, poczułem dreszcz, poczułem jak włosy stają mi dęba na głowie, poczułem jak światło wypełnia mnie, a nóżka sama - jak to mówią - "chodzi". I znowu przed oczami migają mi nazwiska młodych, zupełnie mi nieznanych muzyków, chociaż należących do kolejnego pokolenia: saksofonistów Roberta Wypaska i Szymona Ziółkowskiego, pianisty Bartłomieja Leśniaka, kontrabasisty Mikołaja Sikory i perkusity Piotra Przewoźniaka. Kto wie jaka przed nimi przyszłość, ale sądząc po tym debiutanckim albumie może ona być równie interesująca jak ta, która czekała członków otoczonego już legendą Power of the Horns.
Zresztą już dzisiaj muzyki tych debiutantów słucha się momentami równie dobrze jak tej granej przez stare wygi! Szczególnie, że brzmienie tego kwintetu wprost nawiązuje do złotej ery hardbopu i słysząc wspaniałe dialogi saksofonów altowego z tenorowym, perkusyjny styl gry na fortepianie i klasycznie grającą sekcję rytmiczną, od razu przypominają się człowiekowi płyty, które nagrali Cannonball Adderley z Johnem Coltranem, którym bywało że towarzyszyli Wynton Kelly albo McCoy Turner na fortpianie, a w sekcji "szyli" na kontrabasie taki np. Paul Chambers z Jimmy Cobbem na perkusji. Na szczęście oprócz przebojowych kompozycji granych w tym stylu w rodzaju "Falling Up" czy "Coś nowego" mamy też na tej płycie standard pióra Theloniusa Monka "Pannonica" i bardziej refleksyjne "Przebudzenia" czy "Ace of Bass". Ale generalnie ta płyta to hołd złożony złotej erze nowojorskiego hard bopu.
I chociaż wszystko brzmi dobrze, wręcz mistrzowsko, to jednocześnie warto zauważyć, że szczególnie w tych utworach, gdzie powinna wybrzmiewać cisza, ciągle słychać jak wiele jeszcze pracy mają przed sobą młodzi muzycy mimo ogromu talentu jaki posiadają. Trzeba także uczciwie napisać, że chociaż pomysł na nostalgiczną wyprawę do krainy hardbopu jest sympatyczny jeśli chodzi o debiut, to gdyby artyści chcieli go powtarzać na kolejnych albumach, byłoby to - na przykład dla piszącego te słowa - rozczarowaniem. Prosta praca sekcji rytmicznej w tym czasach brzmi archaicznie w stosunku do tego czego oczekiwałby wybredny słuchacz dzisiaj. Także schemat utworów, w których wyraźnie wydzielone są części eksponowane jako "solówki" też jest już z mojego punktu widzienia "passe". Dzisiaj oczekiwałbym przede wszystkim współpracy instrumentów i poszukiwania czegoś absolutnie unikalnego, indywidualnego na poziomie brzmienia. Wspominam o tych zastrzeżeniach nie po to, aby krytykować, bo muzyka na tej płycie jest świetnie zagrana, doskonale się jej słucha i podoba mi się. Ale jednak jest ona raczej przypomnieniem tego co już znam, a nie propozycją czegoś nowego, osobistego, czego jeszcze nie słyszałem. I to jest ważna różnica. Dlatego z ciekawością będę obserwował, który kierunek wybiorą w swoich następnych nagraniach ci niesłychanie utalentowani muzycy.
Katarina Aleksić — skrzypce, bęben basowy, wokal Branislava Podrumac — wokal Paweł Szamburski — klarnet Tomasz Pokrzywiński — wiolonczela Michał Górczyński — klarnet kontrabasowy
Wydawca: Audio Cave (2023)
Tekst: Szymon Stępnik
Bastarda to jeden z moich ulubionych zespołów współczesnej polskiej sceny jazzowej. Cenię go w głównej mierze za koncepcyjne podejście do tworzenia albumów muzycznych. Każdy krążek miał na siebie pomysł i nawiązywał do różnych zjawisk kulturowych. Choć nie zawsze wpisywały się one w moje poczucie estetyki, nie sposób było nie docenić duchowości, oddania oraz pasji, z jaką zespół ten tworzył kolejne kompozycje. W przeciwieństwie do innych grupa ta zawsze była szczera w swoim przekazie i nigdy nie skalała się żadną nutą fałszu. Nie inaczej jest z najnowszym longplayem “Lilith Abi”.
Tym razem do współpracy zaproszono dwie serbskie artystki, Katarinę Aleksić (pomysłodawczyni projektu) oraz Branislavą Podrumac. Koncept skupia się na temacie kołysanek, gdzie każdy z utworów nawiązuje do tradycyjnej kołysanki danego regionu — od Ukrainy i Polski, poprzez Armenię, Japonię, Serbię i kulturę aztecką. Pomysł ten narodził się w związku z zainteresowaniem Katriny dotyczącym tzw. “muzyki pierwotnej”, a także jej osobistymi doświadczeniami z bycia matką swego pierworodnego dziecka. Jak sama mówi, “śpiewanie kołysanek płaczącemu niemowlęciu dawało komfort i siłę, a im dłużej śpiewałam, tym bardziej wpadałam w swego rodzaju trans.”
Dokładnie takie są też poszczególne piosenki — bardzo oniryczne, wprawiające słuchacza w zadumę. Trzeba przy tym zauważyć, że dźwięki są bardzo zniuansowane. Artykulacja odgrywa wyjątkowo dużą rolę i z pewnością nie jest to, jakby to określił redaktor Piotr Ban, jazz samochodowy. Aby docenić jakość nowego dzieła Bastardy, należy obcować z nim w ciszy i skupieniu. W przeciwnym wypadku można wiele stracić, a samo “Lilith Abi” wyda się nagraniem na jedno kopyto.
Kwintesencją jest wspaniały, trójstronny dialog między skrzypcami, klarnetem i głosem, który tylko czasem spełnia tradycyjną, piosenkową rolę, a raczej staje się kolejnym instrumentem całości. Wszystkie trzy walczą ze sobą — jak demony w krainie snów. Choć motywem przewodnim są “kołysanki”, siłą rzeczy niedaleko im również nawet do koszmarów.
Początkowo nie podobała mi się niewielka dynamika całości, która dopiero po pewnym czasie nabiera sensu, gdyż, jak mawiał klasyk, „diabeł tkwi w szczegółach”. Należy wsłuchać się cierpliwie, by dostrzec subtelności dźwiękowe, a w szczególności przecudowne przełamywanie się skrzypiec ponad innymi instrumentami. Nigdy nie przypuszczałem, że takie połączenia mogą być aż tak intrygujące, co dodatkowo stanowi o wyjątkowości tego zespołu. Nie trzeba szokować słuchacza tanimi zagrywkami. Wręcz przeciwnie! Odbiorca też musi dać coś od siebie, by móc zyskać jeszcze więcej.
Nazwa albumu nawiązuje do żydowskiego demona, który wyłaniał się z cieni i porywał małe dzieci. Kołysanki były swoistymi zaklęciami odstraszającymi owego potwora. Dlatego też, w typowy dla grupy sposób, panuje klimat mroczny. Nikt nie potrafi tak wprowadzać w nastrój, jak Szamburski i spółka. Robi to w tak umiejętny sposób, że nigdy nie ociera się o kicz (a nie da się ukryć, że łatwo popaść w przesadę). Pod względem treści i koncepcji, jak zwykle utrzymano tu wysoki poziom.
Longplay kończy się utworem “Hope”, który jest wyjątkowo powolny, a pod koniec którego następuje rozładowanie napięcia. Być może tak samo jest z posiadaną przez nas nadzieją: musimy na nią trochę poczekać, by ją zrozumieć i poczuć. Pięknie oddaje też kwintesencję całości. Trzeba wykazać się cierpliwością, przeczekać, skupić, wyciszyć. Dopiero wtedy, po pewnym czasie, ujrzymy przekaz oraz sens.
„Czasem drażni mnie, kiedy ubieramy muzykę w słowa. Gdy używamy ich do określenia muzyki, umniejszamy jej wartość. Powodem, dla którego ją tworzę, jest wyrażenie siebie innym sposobem niż przez słowa. Muzyka jest większa od tego, jak można ją nimi opisać. Jazz jest dla mnie swego rodzaju sposobem myślenia, miejscem, gdzie wszystko jest możliwe. To niekończąca się droga dla wyobraźni. Masz nieograniczone możliwości, kiedy używasz swoich muzycznych doświadczeń. Przeistaczasz życie w muzykę – najszerszą z możliwości. Miejsce bez zasad. To jest dla mnie jazz.”
W moje ręce wpadły dwie EP-ki autorstwa multiinstrumentalisty Tomo Jacobsona wydane na jedynym, 180-gramowym winylu w wersji gatefold. Pierwsza strona zadaje pytanie czym jest jazz, a druga czym jazz nie jest.
Uwagę zwraca bardzo specyficzne instrumentarium, z którego korzysta Tomo:
Syntezatory i maszyny perkusyjne: YAMAHA VSS-200, TQ5, SHS-200, TX7, DD-10, DD-11,
Kontroler MIDI: DOEPFER R2M,
Magnetofony: FOSTEX XR-5, 200.
Nie trudno zgadnąć, że muzyka na obu EP-kach oparta jest na sonorystyce. Artysta używa swojej wyobraźni muzycznej dużo bardziej intensywnie i kreatywnie niż ma to miejsce w przypadku „klasycznych” albumów jazzowych.
Szczerze mówiąc, poddaję się jeśli chodzi o jakiekolwiek klasyfikacje tej muzyki. Sam Tomo określa ją jako lo-fi, Nu-80s, ADHD, ASD, inside-out, ultimate-stoner, proto-dance, naiveté, electro-shamanic, spiritual, toddler-jam, magical realism, czy space-emo.
Pierwsza strona winyla, czyli „what’s jazz?” jest dość spokojna, mało krzykliwa. Na uwagę zasługuje fakt, że znajdujemy tu pojedyncze elementy zaczerpnięte z korzeni muzyki jazzowej. Mianowicie, w utworach „fun key emoticon” oraz „cool the sack a.k.a. chilled axe a.k.a. walking the streets of LA at nite in 2300s” (trzeba przyznać, że mało radiowe tytuły utworów), zastosowano harmonię bluesową, co nadaje specyficznego wymiaru całej EP-ce. Z kolei druga strona, czyli „toise/-” jest wyraźnie inna w swoim charakterze – bardziej energiczna i pozbawiona elementów klasyki jazzu. Generalnie całość bardzo dobrze się spina pod kątem zamysłu autora. Obie EP-ki są spójne muzycznie i jednocześnie na tyle różnorodne, że słucha się tego przez cały czas z pełnym zaangażowaniem.
Nie znając wcześniej Tomo Jacobsona przekonany byłem, że to artysta skandynawski. Dopiero po czasie uświadomiono mi, że Tomo jest w istocie artystą polskim, który wyjechał do Danii na studia i tam pozostał. Powodem mojej pomyłki jest niezwykła wyobraźnia muzyczna – cecha charakterystyczna muzyków skandynawskich i jak się okazuje, nie tylko. Tomo tak głęboko przesiąkł tą cechą, tak idealnie się w ten sznyt wpasował, że nie trudno o taki błąd.
Trzeba także zwrócić uwagę, że wspomniana wyobraźnia muzyczna Tomo przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Nie jestem w stanie wypluć z siebie nic innego poza jednym wielkim „WOW”. Recenzje tego typu muzyki pisać można głównie z bardzo subiektywnej strony – albo to kupujesz, albo nie. Faktem jest, że Tomo wie co robi, album jest świetny artystycznie. Aczkolwiek czy posłuchasz tego więcej niż raz, nie jest już takie pewne.
Można by się pokusić o zastanowienie, czy Tomo odpowiedział na pytania zadawane po obu stronach albumu. Według mnie nie i sądzę, że taki też był zamysł artysty. Najlepiej posłuchajcie płyty i samodzielnie rozważcie ten temat.
Choć słowa z początku tego tekstu wypowiedział Bill Frisell, a nie Tomo Jacobson, to wydaje się, że obaj panowie wyrażają właściwie identyczny pogląd w kwestii jazzu i muzyki w ogóle.
Drogi czytelniku! Mamy rok 1974 i pod światłym przewodnictwem tow. Edwarda Gierka wspólnemi siłmi budujemy, produkujemy, doganiamy, a w produkcji stali walcowanej i ton ziemniaków z hektara nawet przeganiamy imperialistów! A wspólny trud Partii i społeczeństwa umila f a n t a s t y c z n a muzyka naszych orkiestr rozrywkowych!
Spójrzmy wprzódy na okładkę tego albumu. Typowy obrazek tamtego czasu. Dokładnie taki mam w pamięci z nowobudowanych poznańskich osiedli na Ratajach, albowiem onego czasu miałem tyle wiosen, co chłopcy na zdjęciu - może jeden z nich (ten najładniejszy oczywiście) to właśnie ja?
A teraz włączmy płytę. Ta muzyka smakuje jak pierwsza wtedy wypita na wczasach FWP PepsiCola. Ta muzyka pachnie OldSpice'm z Pewexu. Muzyka światowa. Kolejny album z serii archiwalnych nagrań Orkiestry Henryka Debicha, niezmordowanie odkopywanych przez Przedsiębiorstwo Eksploracyjne GAD Records. Tym razem to album dokumentujący metamorfozę Orkiestry. Przemianę z ansamblu zapatrzonego w bezpieczny i trącący myszką easy listening lat 60tych w pełnokrwistą, nowoczesną jazzująco-funkującą machinę polskiej socjalistycznej muzyki pop!
Posłuchajmy "Przez Dziurkę Od Klucza" napędzanego energetyczną elektryczną sekcją, z brawurowymi solówkami trąbek i saksów. Posłuchajmy "Przekory", pełnej zmian dynamiki i nastroju, w której rozmarzone smyki nagle "łamie" przesterowana gitara i świetne dęciaki. Taki utwór chcieliby mieć w repertuarze Chicago albo Blood Sweat & Tears... Posłuchajmy oryginalnej i po Debichowsku rozbujanej adaptacji beatlesowskiego “Eleanor Rigby”. Posłuchajmy jazzujacej "Naszej Zielonej Łąki", gdzie na metrum 5/4 słychać iskrzące rozflecenia i szklane hammondalia.
I jeśli do tego momentu będziemy jeszcze stać na nogach, to gwarantuję, że na łopatki rozłoży nas "Ulica bylejaka". Prawdziwy killer z iście hollywoodzkim tematem i hollywoodzkim rozmachem. Istne credo smykowej przestrzeni i dętoblaszanego poweru ( ach te puzony!). To jest właśnie siła Debichowej Orkiestry a przy tym świadectwo jej UNIWERSALNOŚCI. Ten utwór mógłby przygrywać w filmie o tym, jak nasi w huku dział szli przez Odrę na Berlin. Albo mógłby z powodzeniem ilustrować obrazek polskiego sierpniowego poranka, gdy łany zbóż padają łupem rzędu pędzących kombajnów marki Bizon. Ale mógłby też być w czołówce jakiegoś amerykańskiego serialu gangsterskiego, powiedzmy z Peterem Falkiem albo Telly Savalasem w roli głównej. I Quentin Tarantino też by "Ulicą Bylejaką" nie pogardził - to pewne. Słuchać GŁOŚNO!
I tak do końca płyty. Posłuchajmy tych trademarkowych, misternych, szybujących smyków, kunsztownie rozpisanych dęciaków, pompującej dynamicznej sekcji, przemyconej tu i ówdzie hendrixowskeij gitary, tych wszystkich flecikowych, hammondowych czy wibrafonowych smaczków i didaskaliów... Ten album to wielka funkująco-orkiestrowa beczka miodu, zaprawiona delikatnie infantylnym, staroświeckim dziegciem w rodzaju "Kolędników". Na szczęście ten infantylny posmak jest krótki i ledwie wyczuwalny :)
Niestety, jesienią 1991 jeden podpis pewnego urzędasa-imbecyla z Komitetu PR i TV zakończył historię wszystkich polskich Orkiestr Rozrywkowych PR i TV. Na szczęście pozostała muzyka, którą staraniem m.in. GAD Records możemy odkrywać na nowo i docenić jej walory. Czas kiedy "Polska rosła w siłę a ludziom żyło się dostatniej" słusznie odchodzi w niepamięć, ale muzyka rozrywkowa tamtej dekady z pewnością jest niezaprzeczalną wartością. Pokazuje profesjonalizm, kunszt wykonawczy i aranżacyjny, a przede wszystkim wyobraźnię kompozytorską tamtego pokolenia.
Piotr Klimek - aranżacja i kierownictwo muzyczne Tord Gustavsen - fortepian Eivind Aarset - gitara Tore Brunborg - saksofon tenorowy Piotr Rodowicz - kontrabas Hubert Zemler - perkusja Marja Mortensson, Zoryana Dybovska, Elina Toneva, Joanna Chmielecka - śpiew Ponadto w nagraniu uczestniczył chór Teatru Chorea.
"Suite for Earth"
Wydawca: Jazz Forum 10-11/2023
Autor tekstu: Maciej Nowotny
Rok 2023 jako prenumerator znanego magazynu Jazz Forum mam prawo zaliczyć do udanych. Nie tylko dostawałem pismo starannie wydane i redagowane niezmiennie od lat na wysokim poziomie merytorycznym (chociaż ignorujące niemal całkowicie tzw. "free jazz"), ale poza tym otrzymywałem dodatkowo z każdym wydaniem interesującą płytę CD. Szczerze mówiąc wiele z tych płyt było po prostu jednymi z najlepszych wydanych w Polsce w ogóle, jak na przykład rewelacyjna "Lutosia" nagrana przez trio kontrabasisty Piotra Lemańczyka czy zjawiskowa "Satyagraha" Magdaleny Zawartko (o której napiszę wkrótce).
Równie ciekawy jest krążek zatytułowany "Suite for Earth" zespołu o nazwie Livet, w składzie którego znajdują takie tuzy jak pianista Tord Gustavsen czy gitarzysta Eivind Aarset, nie wspominając o naszych gwiazdach w osobach perkusisty Huberta Zemlera i kontrabasisty Piotra Rodowicza. Zresztą właśnie niedawno u nas opisywany przez Szymona Stępnika krążek Rodowicza zatytułowany "Razem na tej Ziemi" wydaje się mieć sporo wspólnego z muzyką na tej płycie. Przynajmniej jeśli chodzi o warstwę ideologiczną, bo oba zwracają uwagę na rosnące zagrożenia dla naszej planety, próbują obudzić naszą wrażliwość ekologiczną i polityczną, co akurat piszącemu te słowa jest bliskie.
Muzyka jest ciekawym amalgamatem jazzu, muzyki etnicznej, popularnej i jest bardzo zróżnicowana brzmieniowo. Wszystko jednak łączy się ze sobą, bez wrażenia chaosu, mimo że gra tu zespół jazzowy, śpiewają solistki, a nawet kilkunastoosobowy chór Teatru Chorea, który brawurowo zresztą wykonuje pieśni bułgarskie, norweskie i polskie. Muzyka została napisana i zagrana jako element spektaklu teatralnego. Jeśli jesteście zainteresowani tym jak udało się ten koncept zrealizować na scenie to polecam Wam tekst Marty Zdanowskiej w Dwutygodniku. Dobra wiadomość jest taka, że muzyka broni się dość dobrze także bez obrazu. A kilka piosenek jak na przykład "Chmara idzie" wykonana przez Joannę Chmielecką sprawiło, że po prostu zaniemówiłem z zachwytu. Potężna jest moc polskiej muzyki ludowej zagranej z jazzową wolnością i wykonywanej z takim mistrzowskiem jak uczynili to muzycy i śpiewacy na tej płycie. Brawo!
Więcej o tym ciekawym projekcie dowiecie się z rozmowy jaką przeprowadził Krzysztof Komorek z Piotrem Klimkiem, aranżerem i kierownikiem muzycznym tego projektu na łamach "Jazz Forum". Warto poczytać i śledzić wieści odnośnie tego projektu, bo niewykluczone że doczekamy się jego kolejnej odsłony.
Waldemar Knade – altówka (1,3-7,9,10,12,13,15,17), instrumenty klawiszowe (1-6,8-14,16,17), muzyka Jorgos Skolias – śpiew, kompozycje i teksty (3,8,10,12-14) Jerzy Mazzoll – klarnet basowy (1,6,8-10,14,15), klarnet metalowy (3,12) Michał Rybka – gitara basowa (3,8,10,12,14) Cezary Konrad – perkusja (1-3,6,8-15), instrumenty perkusyjne (6)
gościnnie: Ewelina Wiżentas – śpiew (4), wokalizy (4,6,17) Łukasz Fijałkowski – gitara (1,9) Bogdan Mizerski – kontrabas (7) DJ Paulo B.O.K. – scratch (8)
„Stories” (2023)
Tekst: Maciej Nowotny
Jak grom z jasnego niebia: tak mniej więcej wyglądało moje spotkanie z muzyką Waldemara Knade. I czuję się nieco zawstydzony tym, że jego nazwisko słyszę po raz pierwszy. Jendak wielu czytelników tego bloga i wielbicieli jazzu może się znaleźć w podobnej sytuacji, zatem zanim podzielę się z Wami wrażeniami z odsłuchu tej muzyki, kilka informacji o samym twórcy. Knade z wykształcenia jest muzykiem klasycznym i posługuje się bardzo rzadko w jazzie spotykanym instrumentem czyli altówką. Przez kilkanaście lat pracował w bydgoskiej filharmonii jako muzyk orkiestrowy, ale oprócz tego trochę jak Dr Jekyll, wieczorami nocami wiódł zupełnie inne muzyczne życie. Oprócz muzyki klasycznej interesował go bowiem rock i jazzowo-rockowe pogranicze. Trudno mi było w naszej krótkiej rozmowie odtworzyć meandry jego zainteresowań i kariery poza muzyką klasyczną, ale pojawiają się tam takie nazwy klucze jak Labolatorium, Włodzimierz Kiniorski, Milo Kurtis, Bogusław Raatz czy Krzysztof Ścierański. Jakoś te muzyczne peregrynacje, chociaż rozciągnięte w czasie i z zewnątrz wyglądające na nieco chaotyczne, musiały być ważne, bo pozwoliły zebrać doświadczenia, nawiązać garść istotnych relacji osobistych i wykrystalizować pewne idee. Ale jak stwierdza sam Knade właściwie dopiero po zakończeniu kariery muzyka, w momencie przejścia na emeryturę, mógł zostawić za sobą bagaż wykształcenia i zacząć grać muzykę, którą kocha najbardziej, spontaniczną, płynącą prosto z serca.
Impulsem był zakup syntetyzatora marki korg. Z jednej strony to prosty instrument, ale dający niemal nieograniczone możliwości eksperymentowania z brzmieniem i właśnie tego instrumentu na płycie jest najwięcej, a nie altówki. Z pomocą prostych dźwięków syntetyzatora udało mu się wyczarować fascynujący i zaskakująco spójny dźwiękowy świat. To co sprawia, że jest on unikalny to brzmienie. Obcowanie z tą muzyką przypomina zanurzenie się w ciemnej, gęstej wodzie wypełniającej niezwykle głęboką jaskinię. Oprócz autora muzyki i grających, a także śpiewających artystów słowa uznania należą się zatem także miksującemu materiał Mirosławowi Worobiejowi, który nie tylko nie uronił z muzyki ani nuty, ale potrafił oddać magię przestrzeni, która ją ożywia, być może dzięki temu, że była nagrywana w niezwykłych pod względem akustycznym pomieszczeniach Pałacu w Lubostroniu.
Jednak kluczem do sukcesu tego projektu, oprócz unikalnej wybraźni autora, który umiejętnie połączył wrażliwość muzyka o klasycznym wykształceniu, z doświadczeniem pisania i grania muzyki teatralnej, a także fascynacją jazzrockiem, było zaproszenie do współpracy niezwykłych gości. Największy wkład wnieśli Cezary Konrad grający na perkusji, Jerzy Mazzoll na klarnecie basowym i operujący swoim głosem Jorgos Skolias. Szczególnie obecność Skoliasa sprawiła, że muzyka zyskała oniryczny, duchowy, transcendentalny wymiar. Chociażby jak w zdumiewającej pieśni "Mehri Tora", gdzie głos Skoliasa, wibrujący od emocji, sprawia że chociaż znaczenia śpiewanego po grecku tekstu możemy sięe tylko domyślać (wg Knade tekst mówi o trudnej relacji z ojcem), to jednak czujemy że emocje są bardzo nam bliskie, pierwotne i zrozumiałe.
W rezutacie dostaliśmy niezwykle osobistą płytę, gdzie tak zaproszeni muzycy jak i pozostali goście (np. wspaniała w piosence "Anioł Pański" wokalistka Ewelina Wiżentas), dodali swoją część tworząc jazzrockową czarną operę jakich dawno w Polszcze nie słyszano. Jest tu przestrzeń, jest dźwięk, jest wolność, pokazująca że muzyczna młodość nie ma nic wspólnego z wiekiem metrykalnym. To pozwala mi mieć nadzieję, że ten "grom z jasnego nieba" nie będzie zjawiskiem jednostkowym, a Waldemar Knade na dłużej i z równym artystycznym sukcesem gościć będzie na bliskiej memu sercu jazzowej niwie.
Piotr Komosiński – kompozycje, kontrabas, gitara basowa, ukulele basowe, kalimba, elektronika Michał PanMajk Mike – trąbka (4,5,9,11) Wojciech Jachna – trąbka (8)
„Wietrzne Historie”
Wydanie własne: Piotr Komosiński (2023)
Tekst: Paweł Ziemba
Czy rosnąca popularność muzyki minimalistycznej może być wyznacznikiem czasów w jakich żyjemy? W dzisiejszym mocno zabieganym i przeładowanym informacjami świecie, funkcjonowania w dwóch rzeczywistościach - realnej i wirtualnej jednocześnie, potrzeba wyciszenia, refleksji wydaje się być coraz częściej pożądaną wartością. Czy dlatego muzyka, której istoty piękna upatruje się w pojedynczym dźwięku i w ciszy sprawia, że zapamiętujemy ją lepiej i czujemy się w jej towarzystwie dobrze?
Muzyka inspiruje, porywa na szczyty emocji i rzuca w ich głębie. Bywa też często najlepszym lekarstwem.
Być samemu to czasami być w najlepszym towarzystwie - to coś, co przychodzi na myśl, gdy słuchamy autorskiej płyty kontrabasisty Piotra Komosińskiego.
Bardzo niski, kroczący, niemal bezdenny dźwięk kontrabasu ma w sobie coś elementarnego. To muzyka sprzed dominacji maszyn i technologii – to oddech, ruch i dźwięk. Artysta funkcjonuje dokładnie na tym podstawowym poziomie, gdzie sztuka polega na spektakularnym, bardzo selektywnym doborze formy i dźwięków. Komosiński dzięki swoim umiejętnościom kompozytorskim, poczuciu dobrego smaku, doświadczeniu oraz technice zanurza nas w minimalistycznych groove'ach, w królestwie swoich malowniczych opowieści.
Żywiołową podstawą tej muzyki jest dźwięk, a jej istotą rytm — tętno wszelakiej muzyki, które porusza melodię połączoną z harmonią. Ta płyta wymyka się kategoriom sprowadzającym ją do jazzu lub muzyki swobodnie improwizowanej - to pojedyncze, czasami bardzo krótkie etiudy pojawiające się jak chwilowe myśli zamknięte w dźwiękach minimal music z jednej i ambient z drugiej strony (co najwyraźniej słychać to w tytułowym utworze "Wietrzne Historie").
Muzyka Komosińskiego uspokaja, wycisza i pozwala z poczuciem wewnętrznego spokoju wejść w świat opowieści.
To bez wątpienia album koncepcyjny. Brak natarczywych powtórzeń, natłoku dźwięków sprawia, że ten niezbyt rozbudowany muzyczny materiał zaskakuje formą, pomysłem, kolorowymi obrazami, które w następstwie ciszy i swoistego cedzenia treści tworzą jego moc.
W rzeczywistości Piotr Komosiński jawi się jako artysta z jasną wizją, napędzany ciekawością, szczerością wypowiedzi i wielką siłą twórczą. Szerokie pejzaże malowane dźwiękami trąbki Michała PanMajk Mike i Wojciecha Jachny, oplecione ostinatowymi groove'ami lidera, grane są w taki sposób, że wirtuozeria nie jest celem samym w sobie. To czyni tę muzykę jeszcze bardziej zdumiewającą.
Niezależnie od tego, czy są to hipnotyczne brzmienia kalimby, czy delikatne, przeczące grawitacji niebiańskie dźwięki trąbki, album demonstruje pełną moc i potencjalny zakres ekspresji - nieodłączny element umysłu artysty.
Każdy z dwunastu utworów zawartych na płycie, bez względu na jego długość i formę, jest bardzo plastyczny. Zastosowanie przez muzyka wszelkiego rodzaju overdubów i subtelnych elementów elektroniki sprawia, że wrażenia słuchowe są jeszcze bardziej imponujące. Czystość formy oraz kompozycji jest surowa, pozbawiona jakichkolwiek skojarzeń. Fakt ten powoduje, że słuchacz jest pozostawiony sam na sam z muzyką, co pozwala na indywidualną interpretację.
„Wietrzne Historie” budują trwałą więź odbiorcy z albumem, który niesie ze sobą określone przesłanie i emocje.
Czy muzyka, aby była ciekawa i współczesna musi być trudna i skomplikowana?
Utwory Komosińskiego zdecydowanie zaprzeczają takiemu poglądowi. To piękna, ilustracyjna propozycja, która urzeka swoim minimalizmem. Nie znajdziecie tu wypchanych, przypominających pękate pluszaki nagrań. Usłyszycie idealne wyczucie i styl, hipnotyzującą swoim brzmieniem trąbkę, subtelnie zastosowaną elektronikę, ciekawe improwizacje kontrabasu, kołysankowy nastrój. Jednocześnie odnajdziecie wiele powietrza i ciszy. To bardzo uniwersalna muzyka, uszyta na indywidualne potrzeby każdego odbiorcy.
Jak często w życiu bywa, tak i w przypadku tej płyty mniej - znaczy w rzeczywistości więcej.